Najróżniejsze gatunki, w których znajdujemy jakieś opowieści czy fabuły, wciąż się nawzajem inspirują. W różnym stopniu, od inspiracji lekkiej i drobnej, po po prostu adaptacje – twórcy filmowi sięgają po książki, twórcy komiksów tworzą tomiki na podstawie serialowych odcinków, twórcy gier kupują prawa do rozmaitych opowieści i przerabiają na swoje potrzeby. To dziś oczywistość, norma – tak dzieje się jak świat długi i szeroki. Rzecz w tym, że każdy gatunek ma przecież swoje, odmienne zasady, potrzeby, widzów, możliwości i zalety. I trzeba umieć. Adaptować trzeba umieć. Trzeba wziąć z oryginału to co najlepsze, najciekawsze i najmądrzejsze, a potem dodatkowo podkręcić to, dodając największe atuty nowego medium. Co często oznacza zmiany w fabule. Zmiany, które z kolei denerwują fanów oryginału i kółeczko się zamyka. Świetnie to widać na przykładzie genialnego twórcy scenariuszy komiksowych Alana Moore’a (pisaliśmy już o nim w Magazynie Weekendowym). Ten facet uważa, że jeśli stworzył coś jako komiks, to rzecz ma być komiksem. I kropka. I każda adaptacja na inny gatunek wzbudza jego gwałtowny sprzeciw (a że wcześniej podpisał umowę, że się zgadza to inna sprawa). Acz ostatecznie Moore zwykle wycofuje swoje nazwisko z napisów, przekazuje honorarium na cele charytatywne, czy na kogoś innego i obrażony idzie do domu. A my mamy takie filmy jak V for Vendetta, From Hell czy Watchmen. Niezłe filmy. Acz nie do końca wierne oryginałowi. Czy zdarzają się filmy naprawdę wierne? Oczywiście. Nazywamy je ekranizacjami. Kiedy twórcy dosłownie scena po scenie odtwarzają oryginał. Pamiętam, gdy byłem dzieckiem, widziałem w telewizorze taką wersję Wyspy skarbów Stevensona. Byłem świeżo po lekturze i nagle po raz pierwszy w swojej historii oglądania zobaczyłem film, który zachowuje każdą scenę i każdy dialog z książki. Ależ to było dziwne. I chyba nie do końca fajne. Bo momentami ciut nużyło. Idealną ekranizacją komiksu jest zaś Sin City na podstawie dzieła Franka Millera. Jego twórca Robert Rodriguez potraktował oryginalny komiks jak praktycznie gotowy storyboard do filmu i zachował niemal wszystkie kadry. Nawet ściągnął samego Millera, którego mianował współreżyserem. Efekt oszałamiał, bo i sam komiks był oszałamiający. Jednak po jakimś czasie przychodziła refleksja – ale co tak naprawdę z tego wynikało? Bo przecież ten film nic nie wnosił. To dzieło już wcześniej istniało – tyle, że jako komiks. Po co powstał ten film? Po to, by udowodnić, że da się? No to już wiemy. I co dalej? Dalej już nic nie ma. Po odbiciu się od tej ściany idźmy więc w drugą stronę. Filmowcy często adaptują książki i komiksy. Wiedzą, czego potrzeba w ich medium i przycinają, zmieniają, przyprawiają ciut inaczej, by osiągnąć jak najlepszy efekt. Oczywiście czasem im się tylko zdaje, że to robią i powstają żenujące koszmarki jak w niezapomnianym serialu Wiedźmin, gdy kilku polskich filmowców uparło się, że znają się na fantasy lepiej niż Sapkowski. Czy są jakieś granice zmian? A skąd. Ważny jest efekt. W kryminale Taking Lives, ekranizacji powieści Michaela Pye’a, najważniejszą postacią jest pani profilerka FBI Illeana grana przez Angelinę Jolie. Gdyby twórcy filmowi trzymali się trochę bardziej pierwowzoru literackiego nie zobaczylibyśmy w filmie gołej Angeliny, bo... w książce w ogóle nie ma takiej postaci. Nie sięgając daleko – analogiczną sytuację mieliśmy w polskim kryminale Uwikłanie na podstawie książki Miłoszewskiego. Literacką postać prokuratora Szackiego (którą w adaptacji kolejnej powieści Ziarno prawdy zagrał Robert Więckiewicz) tu, bez większego sensu, podzielono na pół i widzieliśmy panią prokurator Szacką (Maja Ostaszewska) i policjanta Smolara (Marek Bukowski). Dzięki temu bohater stworzony przez pisarza Zygmunta Miłoszewskiego mógł w wersji filmowej uprawiać seks właściwie sam ze sobą... Ale zostawmy już patologie. Jak to najczęściej bywa z adaptacjami? One po prostu odchodzą od oryginalnego tekstu literackiego drogą ewolucyjną. Świetnym przykładem jest cykl z Bondem. Początkowo naprawdę trzymano się prozy Iana Fleminga, ale z każdym kolejnym filmem zmieniały się akcenty, postacie, pomysły fabularne. Kiedy producenci filmowi widzieli, że dobrze przyjęte zostały gadżety Bonda – to w każdym kolejnym filmie dawali ich więcej, sprawdzały się dziewczyny – to samo. Wraz z upływem dekad proza Fleminga coraz bardziej się starzała – wybierano z niej pojedyncze pomysły, sceny, postacie, z czasem zostawał sam tytuł (jak chociażby przy 007 Quantum of Solace, które w wersji literackiej jest obyczajową historyjką pewnej pary, a sam Bond jedynie grzecznie wysłuchuje tę opowieść na bankiecie). Nie inaczej jest przecież przy serialu Sherlock. Tytuły odcinków nawiązują do oryginalnych opowiadań Conana Doyle’a, ale czasem nie ma tam już absolutnie nic z oryginału. Tytuł Znak trzech (czy bardziej w tym wypadku „trojga”) nawiązuje w serialu do ciąży pary bohaterów. Sam tytuł to oczywiście trawestacja tytułu powieści Znak czterech o czymś całkowicie innym (tu szybka mała dygresja – zaczęliśmy ten wywód od wiernych ekranizacji – ukazała się właśnie w Polsce wierna mangowa adaptacja pierwszego odcinka serialu Sherlock #01: Studium w różu. To świetny przykład jak idealne, wierne adaptacje nie wnoszą do kultury absolutnie nic, bo są tylko powtórkami z rozrywki). Ale serial Sherlock to oczywiście przykład szczególny – współczesna wariacja na temat przygód największego detektywa wszech czasów powstała w dużej mierze z miłości do twórczości Conana Doyle'a i jest nafaszerowana drobnymi aluzjami do tejże. Widać, że pomysłodawcy serialu Mark Gattis i Steven Moffat znają na pamięć wszystko, co dotyczy Holmesa. Ale już amerykańska odpowiedź na ten serial, czyli Elementary... To po prostu kolejny procedural, który żeruje na popularności brytyjskiego serialu i oczywiście literackiego pierwowzoru. Tam z każdym sezonem nawiązań do Conana Doyle'a jest coraz mniej, a Sherlock i towarzysząca mu panna Watson (tak!) równie dobrze mogliby nazywać się całkowicie inaczej. I tu właśnie dochodzimy do zagadnienia najciekawszego. Do sytuacji, gdy jakiejś marki, nazwy, postaci używa się, by przyciągnąć odbiorcę. Bo merytorycznie nie ma się nic do powiedzenia w danym temacie. Jak w filmie Pan, który żerował na słynnym bohaterze stworzonym przez J.M. Barriego, choć i duch i litera tej fabuły nie miały z tym nic wspólnego. To trochę jak z tygodnikiem „Przekrój”. Pewnie go pamiętacie. Przez dekady świetne pismo z Krakowa. W końcu przeniesiono je do Warszawy i tam wiele razy zmieniano jego profil, tematykę, formę. Jedyne, co niezmiennie zostawało to sam tytuł. Ale po co komu ten tytuł, skoro treść była zupełnie inna niż ta, do której ten tytuł przez lata nas przyzwyczaił? Czy wydawca myślał, że sam tytuł wystarczy, by przyciągnąć czytelnika? Przecież nawet jeśli ktoś raz kupił z nostalgii, to po chwili widział, że to coś zupełnie innego i odkładał. I w końcu pismo padło. Takie zarabianie na samym tytule, na samym słowie „Przekrój”, to jeszcze gorszy pomysł niż ten przedwojenny dowcip o powodzi. Znacie? Szło to tak: pewien sprytny żydowski przedsiębiorca dowiedział się, że z powodu klęski żywiołowej, powodzi w Małopolsce, wszystkie rozmowy telefoniczne w sprawach pomocy powodzianom są na poczcie bezpłatne. Poszedł więc na pocztę, zamówił międzymiastową do Poznania, do swego znajomego kupca i zaczął tymi słowy: - Panie Icek. Weź pan tam pomóż coś przy tej powodzi. A jak już pomożesz, to ja mam taki interes. Jest do kupienia (…) Takich „kupców od powodzi” mamy też oczywiście mnóstwo w Hollywood. Mają czasem w swoim portfolio jakąś „powódź” i myślą jakby tu na niej jeszcze coś zarobić. Tam w Los Angeles najczęściej to się nazywa kontynuacja. I przyznajmy, czasem mają one sens. Czasem ktoś się postara i to naprawdę działa. Ba, czasem nawet ta kontynuacja też jest przy okazji adaptacją. Mieliście może kiedyś w rękach powieść sensacyjną 58 minut Waltera Wagera? Wyszła po polsku wiele lat temu. Rzecz w tym, że to po prostu Die Hard 2. Producenci filmu kupili prawa do tej fabuły, zmienili bohatera na Johna McClane’a i zadziałało. I to jak. A jeśli zostaniemy przy McClane’ie i pomyślimy o piątym filmie z cyklu... Filmie tak złym, że nawet najwięksi fani tej serii w Polsce starają się wyprzeć z pamięci ten obraz? To idealny przykład na podpinanie się pod markę. Najczęściej takie podpinanie można napotkać przy horrorach. Jeśli jakiś cykl nabierze rozpędu, a potem trochę wyhamuje to są szanse, że przez długie lata będziemy dostawać kolejne odcinki (wprost na rynek DVD), które właściwie już nic nie mają wspólnego z początkiem serii, poza jakimś charakterystycznym gadżetem. Sami przyznajcie, ile pamiętacie filmów z cyklu Hellraiser? Dwa, trzy, no cztery? A wiecie ile ich powstało? W 2011 nakręcono dziewiąty... Pierwszy był przecież świetną autorską (bo reżyserował sam autor powieści) ekranizacją prozy Clive’a Barkera. Dziewiąty powstał tylko dlatego, że gdyby go nie nakręcono, to wytwórnia straciłaby prawa do franczyzy. Od ekranizacji przez adaptację, coraz bardziej symboliczną inspirację, po cyniczne wykorzystanie marki – tak właśnie wygląda wachlarz możliwości na styku kina i innych gatunków. Pewnie już niedługo można a nawet trzeba będzie całą tę listę zdefiniować na nowo. Bo przecież powoli w kulturze i rozrywce zaczynają dominować gry. A gry z całą swą interaktywnością będą wymagały innego podejścia do pierwowzorów. Ale to już temat na zupełnie inne rozważania.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj