Brzydki Hulk, słaby Norton, schematyczny scenariusz, mało finezyjna realizacja. Incredible Hulk z 2008 roku wpisywał się w smutną tendencję ekranizacji komiksów. Na początku XXI wieku Hollywood podchodził do opowieści obrazkowych bez najmniejszego szacunku. Wielkie wytwórnie wyciągały z komiksów oklepane motywy i mieliły do znudzenia w jednakowy sposób. Tak powstawały potworki w stylu Ghost Ridera, Daredevila czy Elektry. Filmy pozbawione duszy i serca zadawały ból miłośnikom komiksów, którzy z wielkim żalem patrzyli na to, w jaki sposób Fabryka Marzeń obchodzi się z ich ukochanymi bohaterami. Amerykański przemysł filmowy nie pozostawiał wątpliwości: opowieści superbohaterskie to trywialne historyjki dla dzieci, które należy traktować instrumentalnie. Ówczesne Hollywood absolutnie nie zauważało potencjału artystycznego kryjącego się w komiksowych adaptacjach. W 2007 roku Marvel Studios podjęło decyzję o stworzeniu serii filmów, które będą powiązane ze sobą zarówno bohaterami, jak i miejscem akcji. Karkołomny i ryzykowny plan, zwłaszcza że wcześniej nikomu nie przyszło do głowy, żeby trudzić się budowaniem skomplikowanej sieci powiązań, wchodząc przy okazji niezwykle głęboko w poszczególne opowieści o superherosach. Druga sprawa, że wspólne uniwersum miałoby rację bytu tylko wtedy, gdyby tworzące je filmy prezentowały wysoki poziom artystyczny. Niestety, początki MCU nie napawały optymizmem. W 2008 roku dostaliśmy dwa obrazy: jeden powszechnie chwalony, drugi, delikatnie mówiąc, potraktowany z pobłażaniem. Incredible Hulk pod względem artystycznym nie różnił się wiele od wcześniejszych komiksowych adaptacji. Gdyby Iron Man miał równie niezadowalający poziom co historia o Zielonym Mocarzu, kto wie, jak potoczyłyby się losy Kinowego Uniwersum Marvela? Zostawmy jednak przyszłość oraz Iron Mana i skupmy się na Incredible Hulk. Jakość tego obrazu ewidentnie odstaje od standardów MCU. Czy jednak powinniśmy oczekiwać fajerwerków od projektu, który w przededniu swojego wielkiego sukcesu dopiero szukał artystycznego języka? Obraz wyreżyserowany przez Louisa Leterriera był wielce niespójny i odniósł porażkę na kilku polach. Nie udało się wykreować charakterystycznego protagonisty, humor praktycznie nie istniał, CGI pozostawiało wiele do życzenia, ton opowieści nieudolnie manewrował pomiędzy nolanowskim realizmem a estetyką kina rozrywkowego. Twórcy ewidentnie nie wiedzieli, w którą stroną skierować się z tą produkcją. Wielki potencjał kryjący się w historii nie został właściwie wykorzystany. Kontrola gniewu Hulka mogła być tutaj motywem przewodnim całej historii, niestety w drugiej połowie filmu element ten zupełnie przestał istnieć. Znamienny jest fakt, że wielu fanów najbardziej lubi scenę umieszczoną po napisach, kiedy to Tony Stark spotyka się z generałem Rossem. Film udanie akcentuje spójność uniwersum, co jednak z poziomem artystycznym całości? Incredible Hulk do dziś wywołuje płomienne dyskusje wśród fanów Zielonego Olbrzyma. Jednym z punktów zapalnych jest angaż aktora do tytułowej roli. Edward Norton oczywiście wielkim aktorem jest, ale czy sprawdził się również jako Bruce Banner? Jak wiemy, artysta nie powrócił już do roli Hulka. W późniejszych wywiadach rzucił światło na swoją koncepcję roli oraz opowiedział o planach związanych z tym marvelowskim herosem.
Kocham komiksy o Hulku. Wierzę, że są bardzo mityczne. Chris Nolan obrał określoną drogę z Batmanem, którą chciałem podążyć z Hulkiem: miało to być długie, mroczne i poważne. Hulk jest jedną z postaci, która ma potencjał na taką historię. Zasadniczo było to utrzymane w typie mitu o Prometeuszu. Przedstawiłem pomysł na dwa filmy. Pierwszy to geneza bohatera, a drugi to pokazanie Hulka jako świadomego marzyciela. Faceta, który może sobie poradzić z tym wszystkim. Producenci na to: "chcemy to zrobić!" Okazało się, że nie chcieli. Jednak była to świetna przygoda i dobrze dogadywałem się z Kevinem Feigem.
Powyższa wypowiedź jest dość dyplomatyczna i nijak się ma do oświadczenia Kevina Feigego, który wymianę aktora portretującego Hulka skomentował słowami o potrzebie zatrudnienia wykonawcy akceptującego ducha kreatywności i współpracy z innymi aktorami. Można z tego wywnioskować, że Edward Norton chciał stworzyć z marki Hulka swój flagowy projekt, w którym miałby zawsze ostatnie słowo. Zbyt silna osobowość aktora stała jednak w kontraście do tego, czego oczekiwał wówczas Kevin Feige. Marvel nie szukał artystów, którzy swoją charyzmą przyćmią portretowane postacie. Na pierwszym planie musiała być opowieść, a wykonawcy mieli podporządkować się strategii Marvela, prowadzącej do wykreowania czegoś większego. Jak widać, ta polityka przyniosła owoce. Czy Edward Norton z głową pełną autorskich pomysłów odnalazłby się w obecnym Marvelu? Tego się już nie dowiemy, jednak nikt chyba nie ma wątpliwości, że jego sukcesor, Mark Ruffalo, wywiązał się ze swoich aktorskich obowiązków z nawiązką.
fot. Marvel
 Incredible Hulk był wyjątkowym projektem jeszcze z jednego powodu. Obraz stanowił zarówno kontynuację, jak i reboot Hulka z 2003 roku. Na początku XXI wieku mit o Zielonym Goliacie postanowił odświeżyć specjalista od kina artystycznego Ang Lee. Film przedstawiał genezę bohatera i był, delikatnie mówiąc, osobliwy. Reżyser Przyczajonego Tygrysa, Ukrytego Smoka miał dobre intencje – postawił sobie za punkt honoru zrobienie z opowieści o Hulku historii psychologicznej, głębokiej i angażującej intelektualnie. Niestety, zabrał się za treść i formę komiksów, nie mając o nich zielonego pojęcia. Efekt finalny to komiksowe kratki, rysunkowe wstawki, dziwaczny montaż i jaskrawe barwy, w połączeniu z charakterystyczną dla Anga Lee refleksją, ciągnącymi się dialogami i poetyckimi frazesami, którymi posługują się bohaterowie filmu. Twórcy  Incredible Hulk poszli oczywiście inną drogą jeśli chodzi o konwencję, i chwała im za to, bo Zielony Goliat nie udźwignąłby kolejnej przeintelektualizowanej papki. Problem pojawił się jednak w kwestiach fabularnych. Czy film powinien być pełnoprawnym rebootem pokazującym jeszcze raz genezę bohatera? Obraz Anga Lee ukazał się w 2003 roku, więc w 2008 zachodziło zagrożenie, że widzowie mogli uznać ten sam kierunek fabularny za niepotrzebną kopię. Marvel zachował się wówczas bardzo inteligentnie. Z jednej strony zrebootował całą konwencję i ton opowieści, z drugiej uczynił z obrazu kontynuację historii rozpoczętej przez Anga Lee. Geneza Hulka to jedna z tych opowieści, którą znają wszyscy fani popkultury. Podobny zabieg zastosowali twórcy w przypadku filmu Spider-Man: Homecoming. Po co przypominać po raz wtóry klasyczne wydarzenia, które zna każdy, kto choć trochę interesuje się popkulturą? W tym przypadku ucieczka do przodu okazała się najlepszym wyjściem. Pomijamy genezę herosa, dzięki czemu trafiamy w sam środek akcji. Incredible Hulk poszedł tą drogą, niestety dobry punkt wyjścia nie wystarczył, żebyśmy mogli mówić o całości w samych superlatywach.
fot. Marvel
Czy  Incredible Hulk jest więc obrazem nieudanym? Czy Marvel powinien skazać ten film na niebyt i zapomnienie? Produkcja pod względem formy i treści tak bardzo odstaje od późniejszych dokonań MCU, że przez wielu fanów nie jest traktowana jako część spójnego uniwersum. Wrażenie to pogłębia zmiana aktora w głównej roli. Bruce Banner Edwarda Nortona i Marka Ruffalo to dwie zupełnie inne osoby. Nie mówimy tu jedynie o wyglądzie zewnętrznym, ale i o sposobie wypowiadania się, zachowaniu, a nawet osobowości. Można zaryzykować stwierdzenie, że w filmie Avengers z 2012 roku nastąpił pełnoprawny reboot postaci Hulka. Aktorskie perturbacje z pewnością nie przysłużyły się  Incredible Hulk, jednak nie wykluczyły go z MCU. Zwróćmy uwagę na motywy, które na stałe zagościły w uniwersum. To właśnie dzięki nim film Louisa Leterriera jest jednym z elementów składowych kinowego Marvela. Kevin Feige i pozostali potwierdzili status obrazu, reaktywując niespodziewanie postać Generała Rossa. Antybohater odegrał istotną rolę w Wojnie Bohaterów, a ostatnie cameo zaliczył w Avengers: Koniec gry. Jego obecność podczas pogrzebu Tony’ego Starka nie pozostawia wątpliwości co do dalszych losów postaci. Generał Ross powróci. Z tego, co wiemy, nastąpi to stosunkowo niedługo, bo już w zapowiedzianym serialu Mecenas She-Hulk. Istnieją przesłanki, że nadchodząca produkcja Disney+ będzie w wielu miejscach powiązana z Incredible Hulk. Mimo czasu, który upłynął i problemów castingowo-realizacyjnych, film wciąż jest traktowany z należytym szacunkiem i ma wpływ na kształt MCU. Nikt nie próbuje deprecjonować jego wartości. Mimo niskiej jakości artystycznej to wciąż ważna część uniwersum. Incredible Hulk to raczej „pierwsze koty za płoty” niż zły film. Efekty specjalne nie są satysfakcjonujące, ale w porównaniu do najnowszych dokonań Marvela mało co jest w stanie zapierać dech w piersiach. Brak humoru dość mocno rzuca się w oczy, lecz zauważmy, że dowcip na pierwszym planie pojawił się w MCU dopiero przy Avengers z 2012 roku. W Incredible Hulk na ekranie króluje rozwałka, która szybko staje się monotonna. Marvel bardzo długo zmagał się z problemem balansu walk z innymi rozrywkowymi treściami. Tak naprawdę dopiero w Endgame dostaliśmy w pełni satysfakcjonującą finałową konfrontację. Nic więc dziwnego, że w pierwszym obrazie z serii, fabularne i formalne klocki ułożono niezbyt udolnie. Na szczęście Marvel, ucząc się na błędach, szybko podniósł poziom. Spoglądając na Incredible Hulk z perspektywy czasu, widać, jak długą drogę przeszedł kinowy Dom Pomysłów do miejsca, w którym znajduje się teraz. Trudne początki były zwiastunem wspaniałej filmowej przygody. Czy to nie wystarczający powód, żeby przymknąć oko na wady filmu Louisa Leterriera i poświęcić dwie godziny na przypomnienie sobie jak Hulk miażdżył w 2008 roku?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj