Laptopy dla graczy nie są niczym nowym ani niespotykanym. Od dawna już firmy produkujące sprzęt komputerowy zmagają się w rywalizacji o to, kto wpakuje więcej do przenośnego opakowania. Warianty rozmiarowe wahają się od skromnych i standardowych 15 cali aż do 21. Dla jednych wciąż stanowią źródło kpin, zwłaszcza z powodu ceny, dla innych zaś są niezastąpionym narzędziem zarówno do zabawy, jak i pracy – dzięki ich niezwykłej wydajności . Jak to właściwie z nimi jest?
Jeszcze do niedawna, bo do roku 2014, można było się sprzeczać co do wydajności takiego sprzętu. Przede wszystkim dlatego, że mobilne układy graficzne znacznie odbiegały jakością i mocą obliczeniową od swoich pełnowymiarowych konkurentów. Wiele jednak zmieniło się od czasu wprowadzenia przez firmę NVIDIA układów graficznych z serii 900M. Te nowe chipsety zmniejszyły w sposób zauważalny przepaść między układami mobilnymi a stacjonarnymi, na zawsze zmieniły oblicze gamingowych laptopów i spowodowały wysyp nowych marek produkujących taki sprzęt. Jeszcze inaczej sprawa ma się w przypadku kart 1000M. W laptopie, którego aktualnie używam (test znajdziecie TUTAJ), zainstalowana jest karta GTX1070, przy której zrezygnowano nawet z literki M sygnalizującej wersję mobilną. I nie jest to zwykły chwyt marketingowy. NVIDII rzeczywiście udało się dojść do takiej zgodności z wersjami stacjonarnymi swoich kart, że zasadniczo niczym się one od od siebie nie różnią.
To samo tyczy się mocy obliczeniowej CPU. Owszem, istnieją procesory wyciągające kosmiczne osiągnięcia, takie jak linia Xeon od Intela, ale jest pewien szkopuł. Ich cena zaczyna się od 4 000 zł, a maksymalna wynosi nawet ponad 10 000. Są to przy okazji wysoce wyspecjalizowane chipsety, które w rękach nawet zawodowego gracza nie rozkwitną w pełni, więc co tu mówić o przeciętnym Kowalskim. Nie ma sensu porównywać ich do mobilnych jednostek obliczeniowych, skupmy się zatem na CPU o podobnych oznaczeniach. Różnica mocy między wersjami laptopowymi i stacjonarnymi jest (jak i7-7700HQ od Intela) dosłownie niezauważalna.
Kolejną kwestią jest pamięć RAM. Tutaj też muszę zmartwić wszystkich podniecających się numerkami. W laptopach najczęściej trafia się pamięć o częstotliwości 2133 Mhz, podczas gdy ta w komputerach dochodzi do 3600 Mhz. Owszem, między tymi skrajnymi wartościami istnieje różnica w przepustowości danych wynosząca koło 1.5 GB/sek. (przy 8 GB pamięci) ale... Cały pic polega na tym, że w przypadku gier nie robi to właściwie żadnej różnicy. Za przykład może posłużyć choćby nasz rodzimy The Witcher 3: Wild Hunt, gdzie różnica w wydajności między tymi taktowaniami pamięci wynosiła raptem 3 klatki na sekundę. Wyniki oczywiście wahają się w zależności od optymalizacji danej gry, ale wciąż są to akceptowalne, niezauważalne wahania. Dodam jeszcze, że różnica w cenie między tymi pamięciami jest w przybliżeniu dwukrotna.
Pozostałe parametry takiego laptopa (pomijając oczywiście wielkość) to już toczka w toczkę, 1:1 przełożenie z komputerów stacjonarnych. Oczywiście laptopy nie są tak modyfikowalne. Nie da się do nich wsadzić chłodzenia wodnego, ani Bóg wie ilu dysków, ale prawda jest taka, że to już nie są czasy, kiedy gracze lubujący się w przenośnych sprzętach musieli godzić się na znaczne technologiczne ustępstwa.
Zdarzają się oczywiście narzekania, że matryca za mała, że klawiatura membranowa, a nie mechaniczna. I najczęściej: że drogo. Tutaj należy postawić sprawę jasno. Przy cenach od ok. 4 tys. do przeszło 40 tys. przenośne komputery dla graczy można znaleźć w przeróżnych konfiguracjach, w większości przypadków prezentujących podobnie wysoki poziom wydajności i wykonania. Tak naprawdę więc każdy szukający tego typu urządzenia znajdzie coś dla siebie, a raczej nikt nie sięgnie po taki sprzęt pod wpływem impulsu. Skończmy więc tę bezsensowną wojnę laptop vs. stacjonarka. Wszak powoli staje się to już niczym więcej, jak sztucznym stawianiem granic.