James Gunn postanowił wyfrunąć z gniazda MCU i znaleźć schronienie w DCEU. Przystań to ani bezpieczna, ani malownicza, jednak reżyser Strażników Galaktyki wydaje się tam pasować jak ulał.
Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że MCU i DCEU to dwie skrajności w realizowanej wizji marketingowej: pierwszy projekt chce być zawsze uśmiechniętą familią, drugi zaś czerpie pełnymi garściami z modelu biznesowego. Jeśli więc uznamy Kinowe Uniwersum Marvela za jedną wielką rodzinę, to w tych kategoriach u konkurencji sprawy już dawno wymknęły się spod kontroli. Co prawda dalej jaśnieje blask mamy-Wonder Woman, ale tata-Batman przesadził z ilością wypitego alkoholu, a dziadek-Superman już zawinął się z tej imprezy. Teraz na tę świąteczną posiadówkę przybywa Gunn, którego z poprzedniego ogniska domowego... zwolniono. Włodarze Disneya musieli na chwilę zapomnieć, że rodziny faktycznie się nie wybiera; wieść gminna niesie, że jedynie Kevin Feige w reżyserze widział marnotrawnego, ale jednak wciąż syna. Sęk w tym, że ów wypędzony jegomość w obecnej kondycji DCEU wydaje się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Gdy fani tego uniwersum tracili nadzieję na lepsze jutro, pojawiło się kilka światełek w tunelu. Zwróćmy uwagę, że te wiążą się z artystycznym szaleństwem: feerią jaśniejących barw, jakimi James Wan postanowił rozświetlić podwodny pejzaż Atlantydy w Aquaman, pokazując tym samym, że heros mógłby wyskoczyć na browara z płetwalem błękitnym, czy obłędem w oczach, z którym Phoenix popala papierosa, gestykuluje i uśmiecha się na planie Joker (nawet jeśli ten projekt ma być fabularnie z Kinowym Uniwersum DC niezwiązany). James "Why is Gamora?" Gunn będzie tu pasował ze swoją twórczą nonszalancją jako kolejny element w układance wariatów, którzy w DCEU mają wnieść świeży powiew i całe przedsięwzięcie w oczach zwykłego obserwatora odczarować.
Gunn już w 2016 roku przyznał, że miał ofertę tworzenia filmów na bazie komiksów DC, ale ostatecznie z niej nie skorzystał. W tym samym wywiadzie wymienił jednak postacie z powieści graficznych, których historii zekranizowanie przyniosłoby mu przyjemność - reżyser dał prawdziwy wyraz swojej miłości do superbohaterów, z prędkością karabinu maszynowego podając kolejno Swamp Thinga, Jonah Hexa, Metal Mena czy Shazama. Już wtedy komiksowi fani wychodzili z założenia, że filmowiec może być po prostu ich kolegą z fandomu, przebranym dla niepoznaki w szaty wpływowego twórcy. Co więcej, rzeczona rozmowa odbyła się w okolicach premiery Suicide Squad, produkcji, której autor, David Ayer, próbował nieudolnie połączyć mroczną estetykę na modłę DC z humorystyczną konwencją, jaką Gunn zaproponował w pierwszej części Strażników Galaktyki. Jeśli już więc nowy nabytek Warner Bros. wchodzi w świat Suicide Squad, to warto zauważyć, że jego wcześniejsze dzieła tonacją były zbliżone do komiksowego wizerunku tej drużyny nawet bardziej niż do chodzącego drzewa, gadającego szopa i ich kompanów z zeszytów Marvela. Widać to najlepiej na przykładzie filmu Super z 2010 roku - Gunn pokazał w nim postać Franka Darbo, przegrywa z krwi i kości, który zakłada trykot i postanawia walczyć ze złem, by odzyskać uczucia swojej żony. Nic to, że krytycy nie zostawili na obrazie suchej nitki; z niejasnych przyczyn wokół niego zaczęła tworzyć się społeczność fanowska, a jej członkowie widzieli w autorze komiksowego mędrca. W końcu zaproponowanie widzom wizji, w której religijny pacyfista toczy bój o lepszy świat za pomocą bezwzględnej przemocy, jest pomysłem tak absurdalnym, że za tym szaleństwem musiała kryć się jakaś większa metoda.
Sprzeczności wpisane w tę ekranową historię od wielu lat możemy napotkać również w komiksach o Suicide Squad. To przecież grupa postaci skonfliktowanych i na zewnątrz, i do wewnątrz jednocześnie, a ich kolejne przygody rozpisane są pod dyktando dwóch biegunów tej samej opowieści: światła i mroku, zdrady i odkupienia win, ponurego obłędu i rozrywki. Antybohaterami powoduje dysharmonia, która sprawia, że mamy tu do czynienia z postaciami wielowymiarowymi - w tym samym rozumieniu, które w swoich poprzednich filmach pokazywał Gunn. W dodatku praca na planie Suicide Squad 2 może być dla niego paradoksalnie łatwiejszym zadaniem, niż miało to miejsce w przypadku Strażników Galaktyki. Wtedy reżyser musiał dostrzec w grupie kosmicznych wyrzutków potencjał, którego nie byli w stanie niekiedy pojąć sami fani. Przetrącił więc tonację i stylistykę komiksowego pierwowzoru, która bardziej niż nostalgię eksponowała międzygwiezdny melodramat - tylko w ten sposób mógł ze swoją koncepcją trafić do szerszej widowni. Filmowiec musiał także naprawdę dwoić się i troić przy emploi poszczególnych postaci, jak w przypadku Star-Lorda, którego z niemiłego i introwertycznego dupka uczynił dupkiem charyzmatycznym i skorym do wylewania żali, osadzając go jeszcze w centrum podlanego nutami absurdu rodzinnego dramatu. Dziś tytaniczna praca Gunna w MCU jest tak oczywista, że często zapominamy, jakiego nakładu wymagała; dość powiedzieć, że z jego wizji zaczęli czerpać i twórcy komiksów Marvela, i autorzy innych filmów komiksowych. Raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem.
James Gunn wkracza do DCEU - projektu, w którym pomysł na poszczególne produkcje zdają się realizować wszyscy jednocześnie, od drużyny urzędasów przez reżyserów i scenarzystów po sprzątaczki. Rodzi to pytania o to, czy talent filmowca nie zostanie mniej lub bardziej przypadkiem przemielony przez największy towar deficytowy w Warner Bros.: swobodę artystyczną. Warto jednak zauważyć, że Gunn na tym polu i w MCU miał problemy, choć znacznie mniejszego kalibru. Komiksowy tie-in do Guardians of the Galaxy Vol. 2 sprawił, że w wywiadach bohater niniejszego tekstu musiał słownie gimnastykować w czasie odpowiedzi na pytanie o to, jak i czy w ogóle ogranicza go kanon Marvela, zwłaszcza w kontekście kolejnej części franczyzy. W DCEU decydenci i twórcy nieszczególnie przejmują się czymś takim jak "kanon", przynajmniej po odejściu Zack Snyder. Działa się tam trochę na zasadzie: wszystkie ręce na pokład, a nuż coś się z tego urodzi. Rolą Gunna nie będzie więc porządkowanie spraw czy nadanie im transparentnego charakteru; całemu przedsięwzięciu potrzeba w tej chwili szaleńców, gotowych na poniesienie najwyższego ryzyka. Rzucajcie kamieniem jeśli Waszym zdaniem ktokolwiek nadałby się do tego projektu lepiej niż facet, przez którego pokochaliśmy małą gałąź i zawsze gotowego do jatki kosmicznego imbecyla.