Jeśli czytając tytuł tego artykułu, liczyliście na to, że Piotr Piskozub w swoim stylu wbije klin pomiędzy fanów MCU i DCEU, srogo się zawiedziecie. James Gunn zmienia barwy i z oazy spokoju Marvel Studios przechodzi w stronę wzburzonego morza twórczego Warner Bros., na którym niejedna już łajba zapomniała o porcie docelowym. Zamiast jednak zastanawiać się nad tym, kto na takim posunięciu dobrze wyszedł, a kto okazał się frajerem, powinniśmy w tym miejscu nazwać rzeczy po imieniu: przypadek reżysera obu części Guardians of the Galaxy to najlepsze potwierdzenie tego, że facet po prostu kocha komiksy miłością dozgonną. Tak bardzo, że chce dorzucić swoje trzy grosze do mocno podupadłej ostatnimi czasy opery DCEU, w której twórcy i aktorzy zachowują się niekiedy jak dzieciaki kroczące w ciemnościach. I wtedy wchodzi on, James Gunn, cały na pstrokato, z pomysłami rozciągającymi się gdzieś pomiędzy rozbuchaną kosmicznymi wybuchami tęczą a jednorożcem, którego na ekranie pokazałby bez chwili wahania. Powiedziałbyś, że szaleniec, ale twórczy obłęd to dziś jedyne panaceum na wszystkie kłopoty filmowo-komiksowego oddziału Warner Bros. Zwolniony z MCU reżyser kiedyś pasował tu jak pięść do nosa. Teraz razem z innym świrem X Muzy, Joaquin Phoenix, wnosi w cały projekt nadzieję. Zostawcie go w spokoju; Kazik Staszewski nie miał racji - nie wszyscy artyści to prostytutki. Gdy w trakcie Comic-Conu w San Diego wybuchała większa niż życie afera z kontrowersyjnymi wpisami Gunna sprzed lat, musiałem zapalić papierosa. Jednego. Drugiego, trzeciego. Trawił mnie jednak nie tyle płomień smolistych substancji, co ogień hipokryzji, który rzeszom fanatyków popkultury podłożyli jajogłowi z Hollywood. W dobie wyrastających jak grzyby po deszczu oskarżeń o gwałty i pedofilię Lewiatan politycznej poprawności przeżuł i wypluł reżysera, robiąc mu przy okazji takie kuku, jakie Lokiemu zaserwował swego czasu Hulk. Analitycy branży prognozowali, że Gunn będzie musiał przyczaić się gdzieś na długie miesiące czy lata, nawet jeśli miałaby to być miseczka z ryżem w Indochinach. Filmowiec dostał po prostu odłamkowym posłanym przez piewców moralności maści wszelakiej, których głównym sensem dnia jest dekonspiracja kolejnego gwałciciela. Nic to, że jego sprawa miała zupełnie inne podłoże i kontekst, a jeśli twórca jakiś gwałt popełnił, to na dobrym smaku i sarkastycznym podejściu do rzeczywistości. Gdzieś na najgłębszym poziomie stanął w jednym szeregu z Cosby-Weinsteino-zordem, bo przecież summa summarum stał się on ofiarą tego samego i skądinąd słusznego w zamiarze polowania. Za kilka dekad doprawdy trudno będzie jednak jakiemuś zanurzonemu po uszy w sieci podrostkowi wytłumaczyć, że Gunn tylko sobie żartował z fellatio, jakie drzewo miałoby zaserwować małemu chłopcu, ale Cosby i jego wrzucana partiami do drinków kobiet apteczka żadnym powodem do śmiechu już nie jest. Vox Hollywood, vox Dei, pal licho kto, gdzie, kiedy i czy w ogóle.
Źródło: DeviantArt/farrou
+8 więcej
Nie zrozumcie mnie źle: nie zamierzam być adwokatem Gunna i bronić go za dawne błędy. Do szewskiej pasji doprowadza mnie jednak fakt, że machina Hollywood chce pretendować do miana moralnej wyroczni doby współczesnej, jakby tamtejsze woły zapominały, co robiły za cielęcia. Trudno uwierzyć w to, że Disney o wpisach reżysera nie miał pojęcia, skoro te po raz pierwszy ujrzały światło dzienne w 2012 roku. Przez sześć długich lat Myszka Miki nic nie widziała i nic nie słyszała, a o tym, że coś jest na rzeczy, przypomniała sobie wówczas, gdy zrobił się rozgardiasz. Ot, lekcja z etyki podana pod płaszczykiem dbałości o czystość postępowania. W dodatku okraszona jeszcze oświadczeniem o tym, że tweety filmowca "nie są zgodne z wartościami, którymi kieruje się firma". Ta sama, która pod swoje skrzydła właśnie przygarnia Deadpoola, żartującego na ekranie z gwałtów i pedofilii związanej z młodym bohaterem, Firefistem. Niewielu komentatorów zwracało też uwagę na to, że cała afera była zaplanowana przez próbujących zniszczyć karierę Gunna internautów, z którymi poróżniły go poglądy polityczne. Co prawda aktorzy stanęli murem za swoim sternikiem z planu, ale gdy jeden z amerykańskich senatorów chciał podawać reżysera do sądu za pedofilię, nikt z włodarzy Disneya nie doszedł do wniosku, że to już przesada. W przyrodzie jednak nic nie ginie - talent artystyczny również. O tym, że decydenci Warner Bros. zacierają rączki na samą możliwość współpracy z Gunnem, donoszono już kilka dni po jego zwolnieniu z Marvel Studios. Ten transfer, choć dla części fanów popkultury wyda się naprawdę osobliwy, jest jednak aż do bólu racjonalny - porównajcie go z pozornie niedorzecznym przejściem Cristiano Ronaldo z Realu Madryt do Juventusu Turyn. Nie idzie tu przecież tylko o kalkulację finansową, nawet jeśli DCEU przygarnia właśnie kurę znoszącą złote jaja, o czym zaświadczyć mogą wyniki Strażników Galaktyki w box office. Gunn ma przecież co do garnka włożyć, a na samych tantiemach zarabia tyle, że do końca życia mógłby wygrzewać się pod palmami lub chociaż oddawać mocz na klapy kołobrzeskich sedesów. Gość ma jednak tylko 48 lat i dopiero co złapał wiatr w żagle jeśli chodzi o rozwój swojej kariery. Talent posiada taki, że mógłby nim spokojnie obłożyć kilku reżyserów filmów opartych na komiksach DC i jeszcze zdzielić ich po łbach. Nawet jeśli wykopano go z najważniejszego kinowego projektu ostatnich lat, w którym awansował do rangi odpowiedzialnego za Kosmos MCU wizjonera, to Gunn nadal będzie szukał artystycznych wyzwań; nie jest w końcu pariasem, któremu w czasie odcinania kuponów od sławy i zjadania swojego twórczego ogona ktoś zrobił moralnego psikusa. To wciąż artysta pełną gębą, Pan Filmowiec, który z bandy szerzej nieznanych herosów, jacy wcześniej spokojnie mogliby reklamować witrynę bieda.marvel.com, uczynił chojraków zanurzonych w najważniejszym dla popkultury krwioobiegu.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj