Po premierze Jessiki Jones sieć zalała fala ochów i achów nad najnowszym dziełem Netflixa. Czas włożyć kamyczek do ogródka, serial miał bowiem wzmocnić wizerunek kobiet w świecie komiksowych ekranizacji. Cóż – bywa z tym różnie.
W Hollywood i jego okolicy kobiety płaczą. Powodów takiego stanu rzeczy jest wiele: niedoreprezentowana w filmach płeć piękna, niższe dla niej zarobki, tkanie scenariuszy wokół szkodliwych dla żeńskiego grona stereotypów. Jennifer Lawrence narzeka, być może zresztą słusznie, że jej wynagrodzenie, choć najwyższe w Fabryce Snów, w żaden sposób nie zbliża się do poziomu osiąganego przez męskich gwiazdorów. Meryl Streep z tego powodu wpada w spazmatyczny nastrój – szlocha, miota się, krzyczy, bije brawo. Coś z pewnością poszło nie tak w emancypacji kobiet w świecie filmu, dlatego tolerancyjne Hollywood bije na alarm. Z odsieczą przychodzi komiksowa husaria, która przecież szacunek do i siłę płci pięknej przez lata pielęgnowała i uwypuklała. Mało tego, powieści graficzne nadawały ton wyzwoleniu kobiet spod patriarchalnego jarzma w wielu momentach popkulturowej historii. Gorzej już poszło w komiksowych ekranizacjach: do dziś chcemy wymazać z pamięci Kobietę-Kota z Halle Berry w roli głównej czy zupełnie beznamiętną Elektrę. Ku pokrzepieniu serc niewieścich (i męskich, bez dwóch zdań) już za chwilę wyląduje w kinach Wonder Woman, a drugi sierpowy wyjdzie spod ręki Kapitan Marvel. Tu i teraz mamy zaskakująco dobrą Agentkę Carter, która nie dała się zamknąć w szufladce sekretarki w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Jest też wreszcie Jessica Jones. I tutaj zaczynają się schody.
W żaden sposób nie będę w tym miejscu najnowszej serii platformy Netflix recenzował, ani tym bardziej krytykował, bo przecież najpierw nabijecie głowę na pal, a potem dopiero pogrozicie paluszkiem. Gwoli ścisłości: serial mi się podobał, momentami w sposób umiarkowany, częściej absorbował do ostatniej komórki ciała. Mamy tu psychologiczną maestrię: dno oczywiste, nieoczywiste i jeszcze kilka innych. Trochę dramatu, trochę komedii, redefinicję roli herosa we współczesnym świecie i postawy antybohaterskie. Jeśli więc Daredevil będzie dla Kinowego Uniwersum Marvela tym, czym Dobry, zły i brzydki dla westernu, to w Jessice Jones próbujmy dostrzec swoistą Dziką bandę Domu Pomysłów. Doskonale pasują tu słowa Korowodu Marka Grechuty: „Kto pierwszy w nas rozpoznał – kto wrogów? Kto przyjaciół? (…) Kto został bohaterem? Kto żył i umarł marnie? (…) Wciąż niepewni siebie, siebie niewiadomi, pytać wciąż będziemy, pytać po kryjomu”. Nieoczywisty świat, niejasny podział na dobro i zło, wielopoziomowe motywacje działania, wyśmiewanie wartości, dwuznaczne postawy moralne. Wreszcie perspektywa kobiet, całej ich rzeszy, która budzi mieszane odczucia.
Marvel's Jessica Jones obwołano królową świata komiksowych ekranizacji, jeszcze zanim na dobre dotarła do naszej świadomości. Już przecież w otwierającej serial czołówce napotykamy zamach na męski prymat: temat muzyczny budzi skojarzenia z motywem znanym z Różowej Pantery, a poczciwy inspektor Clouseau siłą rzeczy musi zrobić miejsce w detektywistycznej branży dla kobiety. Jessica ma siłę – nie wiesz jak wielką. Tutaj jednak trzeba włożyć pierwszy kamyczek do ogródka: sceny walk przypominają w pewnym stopniu mechaniczną i ograniczoną naparzankę, która w oczach (cholera – niefortunne słowo…) Matta Murdocka stałaby się dobrą okazją do żartów. Przepychanie, siłowanie, rzuty, pacnięcia. Nie od dziś wiadomo, że wolimy oglądać MMA bardziej od szachów rozgrywanych na tatami w judo. Co prawda Jessica rozerwie jakieś kraty, przywali w ścianę, wda się w rozróbę z podpitymi w barze, ale najmocniejszy i najbardziej pamiętny jej cios ląduje w końcu na klatce piersiowej innej kobiety. Dlaczego nie może prać mężczyzn aż miło, do krwi ostatniej, jak ma to w zwyczaju jej sąsiad z Hell’s Kitchen – doprawdy nie wiem. Idąc dalej: jeśli będziemy starać się w Jessice dostrzec symbol kobiecości, to jaka będzie to kobiecość? Główna bohaterka jest wszak na bakier z higieną osobistą (zwróćcie uwagę, że kilka razy wstaje z łóżka, idzie do toalety, siada, myśli, ubiera koszulkę/kurtkę i wychodzi – a zęby, dziewczyno!?), zdaje się przez cały sezon swoich przygód nie zmieniać spodni, a jej sztywny i nieco przygarbiony chód siłą rzeczy czerpie z wizerunku chłopczycy. Do tego ten pełzający alkoholizm i kończenie libacji obok śmietników czy bezdomnych, którzy komentują odór ładnego skądinąd dziewczęcia. Punk już nieco się zestarzał, a świat poszedł do przodu – dziś kobieta nie musi już udawać mężczyzny, by pokazać, że jest wyjątkowa.
Unikalność detektyw Jones nie może też polegać na topornym podejściu do życia seksualnego. Jeśli już łóżko, to agresywnie, a Jessica koniecznie na górze – czy naprawdę erotyczne wyzwolenie kobiety musi zostać zaserwowane widzom w tak schematyczny sposób? Co więcej, główna bohaterka zmaga się z traumą wyrosłą z dokonanego na niej gwałcie. Nie da się jednak ukryć, że bycie ofiarą przemocy seksualnej to kolejna szufladka, w której tak często zamyka płeć piękną Fabryka Snów (czy może Koszmarów). Wydawać by się mogło, że pomysłodawczyni serialu, Melissa Rosenberg, chce wykorzystać wszystkie mniej lub bardziej dozwolone środki, by wybudzić w widzu empatię dla superbohaterki. Zupełnie niepotrzebnie - najlepiej to wychodzi wtedy, gdy odbiorca nie jest do takich emocji przymuszany. Przecież Jessica Jones to kobieta z krwi i kości, która pod maską niedostępności zmaga się z brzemieniem rodzinnej tragedii, potrafi darzyć uczuciem pozornie przelotnego kochanka, otacza opieką sąsiada-narkomana, przyjdzie z pomocą swoim najbliższym, a przy tym nosi w sercu taką odwagę, która mężczyzn powinna wpędzać w kompleksy. Niebywała inteligencja i dedukcja pozwalają jej na osiągnięcie perfekcji w zawodzie, który przez lata stał się męską domeną. Mamy tu bohaterkę nieoczywistą, skomplikowaną, której charakter kształtuje się w często niedostrzegalnych niuansach. Gdyby nie czyhające na nią siermiężne pułapki scenarzystki, można by rzec, że oto ukazała się nam kobieta idealna. Niestety pułapek jest więcej, a cały drugi plan jest właściwie z nich utkany.
W tle bowiem funkcjonuje płeć piękna już tak wyzwolona, że mogłaby zabić ćwieka Aliantom lądującym w Normandii. Co prawda Trish Walker, kobieta sukcesu, jest istotą, którą zapewne każdy z nas chciałby spotkać w swoim życiu (nic to, że prześpi się z facetem, który chwilę wcześniej chciał ją udusić – prawdziwa miłość rodzi się w bólach), ale zaraz za nią idzie cała armia przedstawicielek żeńskiego grona, czerpiąca z najbardziej wyświechtanych na Zachodzie kalk. Mamy tu więc rozwodzące się lesbijki, które – by w końcu zakończyć małżeństwo – sięgają jeszcze niżej pasa niż Andrzej Gołota. Jedna z nich początkowo wydaje się postacią krystaliczną, jednak finalnie chce zrobić skok na majątek tej bogatszej. Ta druga z kolei, począwszy od fryzury, a skończywszy na wszechobecnej gracji, jakby czerpie z postaci Claire Underwood, bądź co bądź symbolu dla współczesnego homoseksualizmu. Jest też lesbijka trzecia, wyjątkowo rozwydrzona, która uwodzi, lecz tu jednak do niczego nie dojdzie – wszak jest katoliczką. W jednym z odcinków pojawia się cała zgraja matek, które chcą zarobić pieniądze dzięki karierom swoich kilkuletnich córek. Przewodzi im rodzicielka Trish, bezwzględnie korzystająca z zasad rządzących show-biznesem. Wreszcie jest kobieta, która zabiła własnych rodziców, a nieco wcześniej zaszła w ciążę i nawet przez sekundę nie ma żadnych dylematów moralnych odnośnie aborcji. W tym ostatnim przypadku napotykamy jednak źródło całego zła – mężczyznę. Kilgrave ma bowiem pośredni lub bezpośredni wpływ na postępowanie wszystkich kobiecych bohaterek serii i to jego możemy obwiniać o większość pojawiających się na ekranie demonicznych zagrywek.
Facet dzięki swoim mocom kontroluje umysły, a stąd już prosta droga do jakże banalnego wniosku feministek, że to świat mężczyzn przez wieki zaszczuł kobiety i odpowiada za wszelkie wojny, głód, kataklizmy, krachy na giełdzie i brak polskiej drużyny w Lidze Mistrzów. Problem polega na tym, że Kilgrave w osobie Davida Tennanta kradnie cały serial i w zasadzie jego postać broni się sama. Jasne, że adwersarz Jessiki Jones to nasienie złowrogie, psychotyczne, mające obsesję na punkcie kobiety, ale w swojej moralnej zgniliźnie jest tak ujmująco szarmancki i absurdalny, że widz momentami może dokonywać projekcji sympatii z głównej bohaterki właśnie na niego (podobny schemat myślenia zapewne odczuwaliśmy wszyscy przy Mrocznym Rycerzu).
Nie da się jednak ukryć, że dzięki Jessice Jones kobieca strona komiksu posuwa się krok, jeśli nie kilka dalej. Przywołane wyżej mankamenty w żaden sposób nie mogą zanegować ogólnej oceny serialu – choć niekiedy czerpiącego z klisz, to jednak angażującego umysł widza w sposób niesłychany. Być może po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że w świecie herosów kobieta może rządzić lepiej niż większość facetów. To jednak banał, więc nie spoczywajmy na laurach - od obu płci w świecie komiksowych ekranizacji chcemy przecież dużo więcej.