DAWID MUSZYŃSKI: Serial Projekt Manhattan miał swoją premierę sześć lat temu… JOHN BENJAMIN HICKEY: Czas leci nieubłaganie. I dlatego trochę bałem się tej naszej rozmowy. Wiesz, ja już mam 58 lat, a w tym wielu aktor modli się o to, by w ogóle pamiętać swoje projekty sprzed 6 lat. Na szczęście, jeśli chodzi o Projekt Manhattan, to moje wspomnienia są wyryte w kamieniu, bo był to dla mnie bardzo szczególny projekt. To był szczyt mojej kariery. Jak to „szczyt kariery”? Przecież ty masz na swoim koncie masę świetnych ról i nie czuję, by twoja popularność jakoś zmalała. Ostatnio wystąpiłeś w genialnej Terapii. Ale to w tym projekcie po raz pierwszy, chyba że pamięć mnie jednak zawodzi, powierzono mi rolę pierwszoplanową. To ja byłem koniem pociągowym tego serialu. Było to dla mnie ogromne wyróżnienie, które sprowadziło mnie trochę na ziemię. Myślałem, że plany filmowe nie mają już przede mną żadnych tajemnic, że trema to tylko wspomnienie. I nagle od pierwszego dnia poczułem się, jakbym znów był na początku drogi. Jakbym po raz pierwszy stawał przed kamerą. Jednak scenariusz autorstwa Sama Shawa był tak dobrze napisany, że ten tekst sam mnie poniósł. A rzadko tak się zdarza. Do tego bardzo mi się podoba, o jakim rozdziale historii naszego narodu opowiada ta produkcja. To jest jeden z tych momentów, które zmieniają wszystko. Gin został wypuszczony z lampy i zaczął siać spustoszenie, po którym do dziś nie jesteśmy w stanie dojść do siebie. I ja w tej całej opowieści gram postać Franka Wintersa, naukowca specjalizującego się w fizyce kwantowej. Mój Boże, ja mam trudności, by to w ogóle wymówić, a co dopiero zrozumieć to, o czym czasami mówiłem (śmiech). W jaki sposób w takim razie podszedłeś do tej postaci, która ma swoje zasady i ideały, ale w gruncie rzeczy tworzy broń, której ludzkość przez następne stulecia będzie się ogromnie obawiała. To bardzo trudne pytanie. Frank przeżył pierwszą wojnę światową i widział, jakie były jej owoce. Nie chciał, by coś takiego się powtórzyło, co – już teraz wiemy – było nieuniknione. Jednak on, wraz z innymi naukowcami, chciał stworzyć coś, co będzie mogło skutecznie zatrzymać każdego przywódcę myślącego o dominacji nad światem. Niestety, zbyt późno zorientował się, jak potężną broń tworzą, a co gorsza, że rząd, dla którego pracują, wcale nie ma zamiaru wykorzystać ich wynalazku w celu, jaki został wymyślony. Oni będą chcieli faktycznie tej bomby nuklearnej użyć. Szkoda, że ta myśl przychodzi stanowczo za późno. Nie dało się tego wszystkiego już zatrzymać. Frank w tym 2. sezonie, który będziecie mogli teraz obejrzeć, staje się taką Kasandrą z mitologii greckiej. Błaga, by ludzie go wysłuchali. I to nie jest wymysł scenarzystów, Robert Oppenheimer miał te same wątpliwości. Na tym chyba polega największa tragedia wszystkich osób, które przy tym projekcie pracowały. Większość z nich ma na swoim koncie nagrody Nobla, a będą już na zawsze kojarzeni tylko z bronią masowej zagłady. Racja. A większość z nich pochodziła z Europy i miała żydowskie korzenie. Wiedzieli dokładnie, co planuje Hitler, i walczyli z czasem, by ocalić swoich krewnych. Nie zakładali, że to, nad czym pracują, będzie tak samo złe, jak to, przed czym chcą ludzi chronić. Pamiętajmy też, że opowiadamy o czasach, w których wojsko zaczyna stawać się produktem i wielką machiną do zarabiania pieniędzy przez prywatnych przedsiębiorców.
foto. naEkranie.pl
Myślisz, że byli oszukiwani? Czy naprawdę nie wiedzieli, jak mordercza jest broń, nad którą pracują? Nie wiem, czy jestem w stanie odpowiedzieć ci na to pytanie ze 100% pewnością. Na potrzeby tego serialu przedstawiliśmy tych ludzi jako osoby bardzo inteligentne i ideologiczne, a co za tym idzie, bardzo naiwne. I to w tym sensie, że dostrzegali tylko naukowe piękno swojego przedsięwzięcia. Ich wzrok nie sięgał dalej. Nie zastanawiali się, do czego ich wynalazek będzie mógł służyć i jak zostanie on zmilitaryzowany. Jestem też przekonany, że wśród nich były osoby zdające sobie sprawę z tego, do czego to wszystko prowadzi, ale byli skłonni dalej nad tym pracować, byleby tylko ocalić świat. Zadałeś skomplikowane pytanie, na które nie da się jednoznacznie odpowiedzieć. Jeśli mówimy o Franku, to przez chwilę należał do tej drugiej grupy, po czym wystraszył się tego, nad czym pracuje, i starał się wstrzymać pracę. Bez powodzenia. Właśnie dla tego rozdarcia bohatera zainteresowałeś się tym projektem? Czy przeważyło po prostu to, że będziesz mógł w końcu zagrać główną rolę? W tym zawodzie pracę wybiera się z różnych względów. Jednym są pieniądze. Jeśli ci ich brakuje, to bierzesz, co popadnie, byle tylko móc opłacić rachunki. Nie zastanawiasz się, czy dana produkcja jest dobra, czy zła. Liczy się wypłata. Drugą są osoby, które w dany projekt są zaangażowane. I może się tak zdarzyć, że będziesz czytać dany scenariusz i powiesz „słabe”, ale chcesz pracować z danym reżyserem czy jakimś aktorem/aktorką. Miałem takie przypadki w swojej karierze. Ale są też takie projekty jak Żona idealna, Projekt Manhattan czy Terapia, które nie dość, że są świetnie napisane, to mają świetną obsadę. Dodatkowo podobało mi się to, że angażując się w tę produkcję, miałem szansę zgłębić ciemną kartę naszej historii i dowiedzieć się, co tam się wydarzyło. No i zrozumieć trochę fizykę kwantową. No i ile z niej zrozumiałeś? Nie za dużo (śmiech). Na szczęście z pomocą przyszedł mój dobry przyjaciel Jim Parsons, grający również fizyka kwantowego w serialu Teoria Wielkiego Podrywu. Dał mi jedną bardzo ważną radę. Powiedział: "Za każdym razem, gdy kamera będzie nagrywać jakąkolwiek scenę, w której piszesz jakieś równania na tablicy, ustaw się tak, by ujęcie, gdy reżyser krzyknie AKCJA!, pokazywało jedynie to, jak kończysz ostatni element tego równania. Nigdy nie gódź się na to, byś napisał je całe z głowy, bo na pewno coś zwalisz”. I to się sprawdziło. Ta zasada sprawdza się również w każdej scenie, w której jesz jakiś duży posiłek. Nigdy nie zaczynaj go jeść od początku, bo później przy każdej powtórce czy zmianie kamery będziesz musiał zaczynać od nowa. A to nigdy nie kończy się dobrze.
foto. materiały prasowe
Jeszcze na chwilę chciałbym cofnąć się do jednej z twoich wypowiedzi. W jaki projekt zaangażowałeś się tylko ze względu na reżysera? Wystąpiłem w broadwayowskiej sztuce pod tytułem The Inheritance w reżyserii genialnego Matthew Lopeza. To było kilka lat temu. Siedziałem sobie wtedy w domu w Nowym Yorku i oglądałem pierwszy sezon serialu The Crown w reżyserii Stephena Daldry. Nie mogłem się od tej produkcji oderwać, więc longiem oglądałem każdy odcinek. I tak sobie pomyślałem, że fajnie byłoby zagrać u tego reżysera. Nagle zadzwonił telefon, że w Londynie przygotowują sztukę w reżyserii Dladry i czy nie byłym zainteresowany. Powiedziałem z miejsca, że w to wchodzę. Nie przeczytałem wtedy nawet scenariusza. Po prostu wiedziałem, że chcę to zrobić. Na szczęście później okazało się, że tekst też jest genialny i nie będę się musiał niczego wstydzić. Kończąc naszą rozmowę, chciałbym zapytać, czy powrócisz jeszcze do Sprawy Idealnej jako Neil Gross, czy już zakończyłeś swój związek z tą postacią. Gross musi jeszcze powrócić! To jest genialne pytanie do wspaniałych scenarzystów. Nie raz już myślałem, że moja postać się wypaliła, że nie ma dla niej miejsca w tym serialu. I nagle dostałem telefon, czy jestem w Nowym Yorku i czy mogę wpaść na nagranie, bo wpadli na jakiś genialny pomysł, jak mnie wykorzystać. Niestety, były też takie przypadki, gdy mieli pomysł i on nie został wcielony w życie, bo byłem za granicą i nie mogłem się stawić na planie. Jak widzisz, to nie są rzeczy z góry zaplanowane. Ten serial jest tworzony na bieżąco, dlatego jest tak aktualny i wciągający. Ale wracając do twojego pytania, to wierzę, że Neil jeszcze się pojawi.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj