Tworząc westernową baśń opowiadającą o losach odzyskującego wolność czarnoskórego niewolnika, autor Pulp Fiction w przystępny sposób zaprezentował tematykę, która w standardowych okolicznościach nie zainteresowałaby masowego widza. Premiera tego obrazu stworzyła okazję do przypomnienia sobie o zapomnianym pierwowzorze, który zainspirował kultowego twórcę do opowiedzenia swojej własnej historii. Mowa tu o zakurzonym klasyku spaghetti westernu – Django Sergio Corbucciego. Dzieło włoskiego reżysera zaginęło w zalewie podobnych filmów z tego okresu i dopiero najnowsza wersja znanej fabuły wskrzesiła popularność oryginału. Trzeba przyznać, że film rodaka Leone to rzecz znacznie bardziej nieprzystępna niż amerykańska reinterpretacja. Fundamentalnym elementem wizji Tarantino jest zaakcentowanie mitu głównego bohatera. Przygody czarnoskórego kowboja przypominają losy legendarnego superbohatera walczącego ze złem i ratującego ukochaną kobietę. Tytułowa postać jest celowo przerysowana i groteskowo wyidealizowana. Od samego początku kibicujemy uratowanemu niewolnikowi podczas jego potyczek z okrutnymi antagonistami. Natomiast sytuacja przedstawiona u Corbucciego nie jest równie klarowna. Jego wyobrażenie Dzikiego Zachodu jawi się jako znacznie bardziej bezkompromisowa wizja. Postać tajemniczego mężczyzny granego przez Franco Nero to zdystansowany do rzeczywistości mruk, który nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Taki rys psychologiczny nie brzmi równie atrakcyjnie co afroamerykański awanturnik, który swoim uporem i odwagą wzbudza podziw odbiorcy. Oryginalny Django nie próbuje przypodobać się widzowi - nie mruga do niego okiem i nie posiada zestawu zabawnych ripost na każdą okazję. Jego nieprzystępna osobowość jest prawdopodobnie jednym z powodów, dla których to kreacja Jamiego Foxxa jest obecnie bardziej ceniona niż stonowana rola Franco Nero. No url Film Corbucciego jest znany również ze swojego nihilistycznego nastroju. To historia o kimś, kto stracił ukochaną osobę i za wszelką cenę pragnie znaleźć duchowe ukojenie w zemście. Podczas gdy tarantinowskiemu bohaterowi udaje się uratować miłość jego życia, włoski Django jest człowiekiem doświadczającym śmierci narzeczonej. Towarzyszymy mu podczas wendetty, która nie przynosi upragnionego katharsis. Protagonista z pierwowzoru jest więc postacią niesłychanie tragiczną. Pomimo zwycięstwa odniesionego nad zabójcami wciąż odczuwa cierpienie wywołane rodzinnym dramatem. Przygnębiająca konkluzja jest odważnym posunięciem reżysera, który postanowił stworzyć opowieść będącą czymś więcej niż tylko prostolinijną rozrywką. Wspomniany tragizm tego klasyka spaghetti westernu jest podkreślony przez dość radykalne, jak na lata sześćdziesiąte, użycie przemocy. Do repertuaru ekranowych okropieństw należą między innymi krwawe strzelaniny, brutalna sekwencja biczowania czy niesławna scena obcinania ucha (skopiowana zresztą przez Tarantino we Wściekłych psach). Cechą wspólną wszystkich tych momentów jest ich realizm. Reżyser postawił na szokującą dosłowność, która natychmiastowo sugeruje powagę sytuacji, w jakiej znalazł się główny bohater. Już od pierwszych minut nie ma wątpliwości, że Dziki Zachód to miejsce rządzone przez zasadę dominacji silniejszych jednostek nad słabszymi. Znany z uwielbienia do ekranowej przemocy Tarantino również wypełnił swój obraz ogromną liczbą pomysłowych scen zgonów, jednak jego wersja śmiertelnych pojedynków zatopiona jest w morzu sztucznie tryskającej krwi i ciał fruwających w powietrzu niczym szmaciane lalki. Bajkowy charakter Django z 2012 roku jest uzupełniony przez równie odrealnioną, karykaturalną brutalność. W rezultacie dzieło amerykańskiego reżysera ma w sobie więcej z czarnej komedii niż mrocznego westernu podejmującego tematykę zemsty. W porównaniu z tą postmodernistyczną zabawą obraz Corbucciego sprawia wrażenie poważniejszego i dojrzalszego. Dlaczego warto obejrzeć pierwotną wersję historii o Django? Ponieważ jest to zapomniana perełka, która mimo niedoskonałości spowodowanych niskim budżetem w oryginalny sposób wykorzystuje gatunkowe schematy do opowiedzenia intrygującej historii. Oczywiście nie można odmówić Tarantino reżyserskiego oraz scenopisarskiego kunsztu, ale warto cofnąć się w czasie o kilkadziesiąt lat i docenić mniej znanego włoskiego twórcę. Autor Wściekłych psów jest bowiem kimś, kto nie potrzebuje reklamy, zaś Sergio Corbucci to nazwisko zasługujące na większy rozgłos.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj