O tym, jak z trzecioplanowych postaci przebić się na pierwszy plan w popularnym serialu Czarna lista, rozmawiamy z aktorami Mozhan Marnò i Amirem Arisonem.
Jak sądzisz, czy Twoja postać wybaczy Liz?
Mozhan Marnò: Jestem przekonana, że nasze relacje będą się zmieniały, będziemy się oddalać, a potem na nowo do siebie zbliżać. Liz i Samar żyją w świecie zdefiniowanym przez wspólne traumatyczne doświadczenia. Tego lata byłam w Danii. Wyobraź sobie, że tam jest rzesza fanów serialu, którzy są nadal wściekli z powodu śmierci Liz.
Jednak grana przez Ciebie Samar też nie jest osobą krystalicznie czystą.
MOZHAN MARNÒ: To osoba niezwykle chroniąca swoją prywatność. Ma niesamowicie silny kręgosłup moralny. Do tego jest twarda jak mało kto i ma inne niż Amerykanie spojrzenie na rzeczywistość. Ale masz rację, ma też ciemne karty w swojej przeszłości.
Jakie zmiany w niej zaszły?
MOZHAN MARNÒ: Zdecydowanie ukazała ostatnio swą wrażliwą, delikatną stronę. W tej twardej fasadzie pojawiły się rysy.
A rola w The Blacklist wpłynęła jakoś na Twoje życie prywatne?
MOZHAN MARNÒ: Ten serial to dla mnie prawdziwa rewolucja. Stałam się rozpoznawana. Wpłynęło to też na moje życie codzienne.
Czy to znaczy, że teraz ludzie dostrzegają Cię na ulicy?
MOZHAN MARNÒ: Żyjąc w Nowym Jorku, poruszasz się niemalże w okopach ludzkości, na jej obrzeżach.
Amir Arison: Gdy jesteś aktorem, to naprawdę miłe uczucie mieć stałą pracę i stałe źródło dochodów. Dostajesz rolę i wiesz, że przez kolejne 9–10 miesięcy będziesz regularnie dostawać czek. Pozwala to wreszcie planować swoje życie. Daje poczucie stałości, bycia zorganizowanym, ale jest też stresujące, bo musisz spełniać wszystkie wymogi. Nie chcę wyjść na niewdzięcznika. Wspaniale jest poznawać coraz to nowych ludzi. W zeszłym tygodniu spotkałem się z kilkoma zagranicznymi turystami. Wciąż powtarzali: „Nie mogę uwierzyć, że rozmawiam z kimś z telewizji”. Dorastałem, grając w teatrze. Nawet jeśli spektakl długo nie schodzi z afisza, to ogląda go pewnie około 3000 osób. W tym przypadku to jest coś bardzo, bardzo, bardzo niezwykłego. Bycie artystą, aktorem to wielkie ryzyko, większe, niż się wszystkim wydaje. Fani zauważają wszystko, każdy gorszy dzień; widzą, kiedy się spieszysz albo jesteś chory, albo właśnie pokłóciłeś się z matką, albo wracasz spocony z siłowni.
MOZHAN MARNÒ: Poszłam kiedyś do apteki i, wyobraź sobie, nawet nie spojrzeli na receptę! Tylko pomyśl, nawet na nią nie spojrzeli! Wiedzą wszystko.
AMIR ARISON: Poszedłem odnowić prawo jazdy i od razu ktoś napisał tweeta, że tam jestem. Z czasem się przyzwyczajasz, uczysz się, jak reagować. Cieszę się, że dzięki Czarnej liście mam więcej fanów. Niezwykle ważne jest jednak, żeby zachować pewną część swojej prywatności tylko dla siebie, choćby po to, by być wiarygodnym w różnych rolach. Sam wyznaczasz sobie granice.
Czujecie, że Wasze postacie zmieniają się wraz z rozwojem fabuły?
MOZHAN MARNÒ: Wraz z rozwojem postaci gra jest coraz większym wyzwaniem.
AMIR ARISON: Nie chcę ograniczać postaci, którą gram. Chcę czerpać z jej wcześniejszego doświadczenia. To prawda, że w istocie wszystko zależy od scenarzystów, ale to dialog. Scenarzyści nieustannie mnie zaskakują, a moim zadaniem jest oddać ich wizję na ekranie, być konsekwentnym i tak prawdziwym, jak tylko się da.
Amir, początkowo Twoja rola była dość ulotna, prawda?
AMIR ARISON: Jeśli przez „ulotna” rozumiesz „malutka i epizodyczna”, to tak właśnie było. I bardzo się cieszę, że to się zmieniło! Początkowo nie byłem częścią serialu, moja rola rozwinęła się później. W pierwszym sezonie miałem po prostu pomagać FBI i od czasu do czasu rzucać jakimś żartem, by nieco rozluźnić atmosferę. Później zaczęło się to rozrastać, rozwijać. I nagle nawiązała się ta zabawna relacja z Redem, a wszystko stało się diabelnie ekscytujące.
Dlaczego scenarzyści akurat w taki sposób rozwijają Twoją rolę?
AMIR ARISON: Pierwszy raz pojawiłem się na planie serialu w trzecim odcinku pierwszego sezonu. Reżyserował go Michael Watkins. Powiedział mi, że scenarzyści jeszcze nie do końca wiedzą, jak ma wyglądać moja postać. I że mam grać ją tak, jak chcę. Byle było lepiej niż w scenariuszu. Akurat byłem tuż po nagraniach do jednego z odcinków serialu Girls, gdzie pozwolono mi trochę improwizować. W serialach wielkich wytwórni zazwyczaj nie ma na to miejsca, ale w tamtym przypadku tak to musiało wyglądać, bo wcześniej nie widziałem żadnego odcinka. Tak samo postąpiłem w Czarnej liście. Wskazałem agentom FBI istotną lokalizację, a ci natychmiast wybiegli z pokoju. Zauważyłem, że reżyser nie zakończył ujęcia. No więc siedzę tam i mówię sam do siebie: „Dzięki, Aram”, bo agenci zapomnieli mi podziękować za informację… Kamera dalej była włączona, więc dodałem jeszcze: „Nie ma sprawy”. Nadal nie było cięcia, więc zacząłem się śmiać. Możecie zobaczyć w serialu, jak się śmieję, że takie rzeczy mi uchodzą na sucho. Potem, wciąż się śmiejąc, rzuciłem jeszcze: „Dorwijcie ich”. Wtedy scenarzyści postanowili trochę się pobawić moją postacią. I proszę, kręcimy czwarty sezon, a ja wciąż tu jestem…
W pierwszym odcinku po przerwie dowiadujemy się, że Liz jednak żyje, lecz jest w niebezpieczeństwie, podobnie jak jej dziecko. Co to oznacza dla Was?
MOZHAN MARNÒ: Moja postać to twardzielka. Kieruje się wyjątkowym zestawem zasad moralnych i właśnie to ją definiuje.
AMIR ARISON: John Eisendrath powiedział kiedyś, że z początku piszesz postać z myślą jedynie o postaci, lecz po jakimś czasie piszesz już z myślą o aktorze, który ją odgrywa. Nie jestem Aramem w 100 procentach. No, może w 88. Co prawda słyszałem wcześniej, że aktorzy często zżywają się z granymi przez siebie postaciami, niemalże się z nimi zlewając, jednak mnie przydarza się to po raz pierwszy. To bardzo ekscytujące. Nie jestem Aramem, ale chcę dać jak najwięcej siebie, nie zapominając, że to jednak fikcyjna postać. Moja mama była bardzo zadowolona, że gram mądrego kolesia. „Teraz wszyscy będą wiedzieli, jaki jesteś mądry” – powtarzała.
Jak sądzicie, skąd bierze się popularność seriali kryminalnych?
AMIR ARISON: Pewnie stąd, że dla większości widzów to nieznany świat.
MOZHAN MARNÒ: W tych serialach wszystko jest prostsze. Jest pytanie, jest i odpowiedź. W życiu nic nie jest takie proste jak w telewizji. W serialu wystarczy 45 minut, żeby rozwiązać zagadkę.
AMIR ARISON: To prawda, co tydzień rozwiązujemy nową sprawę, ale też co tydzień pojawia się coś nowego.
Nie obawiacie się, że Wasze postacie zostaną zabite? To ostatnio popularny trend w telewizji.
AMIR ARISON: Cały czas.
MOZHAN MARNÒ: Jasne. Dlatego właśnie mam oszczędności!
Macie jakieś zabawne albo dziwne historie związane z fanami?
MOZHAN MARNÒ: Byłam latem we Włoszech, chciałam zobaczyć pływające nabrzeże. To instalacja artystyczna autorstwa Christo i Jeanne-Claude znajduje się na jeziorze Iseo. Jest tam pełno ludzi, niemalże tam pielgrzymują. Widok tego wspaniałego szafranowego nabrzeża dosłownie zapiera dech w piersiach. Przeszłam całą jego długość, a Włosi się do mnie uśmiechali. Był tam ojciec z córką, nie mówił po angielsku. „Scusami” – powiedział, a jego córka dokończyła za niego: „Tata chciałby zapytać, czy gra pani w Czarnej liście. Uwielbia postać, którą pani gra”. To było nieoczekiwane, lecz przemiłe. Jego córka dzielnie tłumaczyła całą rozmowę.
Wiecie, że serial jest w kilku krajach dubbingowany?
AMIR ARISON: Tak, we Włoszech i Niemczech. Byłem ciekaw, jak brzmi niemiecki Aram. Podobno ma dużo wyższy głos.
Amir, a Ty masz jakąś historię związaną z fanami?
AMIR ARISON: Byłem kiedyś w banku, miałem masę spraw do załatwienia. Kobieta, która mnie obsługiwała, widziała wszystko, stan mojego konta, wszystko. I nagle podnosi wzrok, patrzy na mnie i mówi: „Uwielbiam serial, w którym pan gra. Mogę zrobić sobie z panem zdjęcie?”. A przecież widziała w komputerze wszystkie informacje o moich finansach! Trochę to niezręczne. Nadal ją spotykam.