Upalne lato 2002 roku. Małe wielkopolskie kino o uroczej nazwie: Przedwiośnie. Lada chwila spotkam się tu z piękną białogłową na seansie Le Fabuleux destin d'Amélie Poulain. Miłość kwitnie w powietrzu, ptaki wesoło ćwierkają w pobliskim parku. Jest i ona. Serce kołacze, zimny pot oblewa moje ciało. Stany zakochania nastolatków bywają iście przerażające. Kupione tydzień wcześniej bilety trzymam już w dłoni, przecież muszę mieć pewność, że znajdzie się dla nas miejsce na sali kinowej. Nie ma tu specjalnego znaczenia, że ostatecznie odwiedziły ją cztery osoby. Zadanie wykonane, moja pani jest zadowolona. Wybieramy miejsce. Jedno interesuje mnie szczególnie. W odróżnieniu bowiem od pozostałych foteli nakryte jest niebieską płachtą. Siadam, będę czuł się jak król. Nagle ten idylliczny krajobraz przerywa krzyk pracownika kina. „Jak śmiesz!?” – mówi starszy jegomość, wyrywając mnie z fotela za rękę. „Tu siedział Zygmunt Kałużyński! Won!”. Koniec randki. Wstyd, zniszczenie, pożoga. To był moment boskiej, jak wtedy mi się wydawało, interwencji. Od tej pory już nic nie było takie samo. Od tego dnia przyczaiłem się w ukryciu, by studiować mojego arcywroga. Bogu ducha winnego Kałużyńskiego. Dla niewtajemniczonych: Zygmunt Kałużyński to legenda polskiej krytyki filmowej. Był czas, że stał się dla niej tym kimś, kim Leo Messi jest dla FC Barcelony. Sercem, płucami i całym krwiobiegiem jednocześnie, choć zapewne zmarły w 2004 roku krytyk nie miałby problemu, gdyby ktoś postrzegał go jako rodzimych recenzentów członka. Kałużyński przekraczał wszelkie stadia barwności w ekspresowym tempie. Kiedyś niemal pobił się na wizji z Aleksandrem Jackiewiczem, gdyż obaj znawcy kina, delikatnie rzecz ujmując, mieli nieco inne zdanie o Nocach i dniach Jerzego Antczaka. Innym razem Andrzej Żuławski oświadczył, że „widząc jego małpią gębę w TVP, rzygać mu się chce”. Kałużyński był bezwzględny, a jego bezkompromisowość odcisnęła się najwidoczniej także na fotelu w niepozornym kinie. Majestat krytyki filmowej pełną gębą. Ale to se ne vrati, jak mawiają Czesi. Dziś recenzentem może być każdy. Tata, mama, córka, syn, lada chwila najpewniej i pies. Nie musisz nawet umieć pisać czy mówić o kinie. Wystarczy publika, jakakolwiek, garść obserwatorów na YouTube czy liche grono pseudowyznawców na zapomnianym przez świat blogu. Wszyscy znają się na X Muzie. A śmiej tylko mieć inne zdanie – zostaniesz nabity na pal, podpalony, na końcu zaś cztery konie recenzenckiej Apokalipsy pobiegną w różne strony świata, rozdzierając twoje ciało. Na pohybel wszystkiemu. W odpowiedzi na nowo powstały fenomen: krytykę krytyki filmowej, którego wszelkie formy mogliśmy obserwować w komentarzach pod recenzją Dunkirk na naszym portalu. Nie zrozumcie mnie źle: nigdy nie czułem się krytykiem filmowym. Przez lata to zjawisko w naszym kraju przestało jaśnieć dobrotliwym obliczem Tadeusza Lubelskiego, kojarząc się raczej z dodatkiem do bycia hipsterem czy innym nowoczesnym homo sapiens. Festiwal tu, festiwal tam, dyskusje w oparach lepszych fajek, hektolitry kawy, niekiedy setka czystej wódki – nikt nie jest pijany, ale wszyscy piją, by potem porozmawiać o kinie. Gdy w progach portalu naEKRANIE.pl witali mnie Adam Siennica i Kamil Śmiałkowski, czułem się nieco jak słoń w składzie porcelany. Grałem nie w swojej lidze; właściwie gram do dzisiaj, jeśli weźmiemy pod uwagę, że na naszej stronie w międzyczasie pojawiły się pióra kalibru Dawida Muszyńskiego czy Bartka Czartoryskiego. Z czym do ludzi? Jeśli więc przychodzi mi napisać jakąkolwiek recenzję, uwierzcie mi – rodzi się ona w bólach. Najczęściej w świetle Księżyca, gdzie moja sylwetka ginie jeszcze w papierosowym dymie. Skończony tekst czytam po kilkanaście razy, ot, mój proces twórczy, żaden nie jest lepszy ani gorszy. Gdzieś z tyłu głowy zawsze czai się myśl, że jeśli nawet to subiektywna opinia, to dzielę się nią z Wami. Dla Was, nie zaś dla łechtania własnego ego. Stawiam dolary przeciwko orzechom, że z grubsza podobne podejście ma cała nasza "naekranowa" eskadra. Jednak część z Was i tak zdaje się to mieć w czterech literach. Nie mają tu żadnego znaczenia kwestie merytoryczne, argumenty i kontrargumenty. Przypadek Tymoteusza Wronki i jego recenzji Dunkirk pokazuje, że wśród naszych czytelników grasują żądne krwi watahy i inne hordy, które kierują się jednym tylko celem: udowodnić, że moja racja jest najmojsza, a ten czy tamten krytyk powinien sczeznąć w piekle za wyrażenie opinii innej od większości. Ot, teoretycznokinowy autorytaryzm. Wśród wojujących klanów krytyków krytyki filmowej w ostatnim czasie na czoło wysuwają się ci, którzy walczą pod chorągwią z napisem: „Film X dostał 8/10, film Y 6/10. Odchodzę z portalu”. To najgroźniejsza kasta, bo nawet nie chce ukrywać, że pragnie rywalizować fair, a co dopiero merytorycznie. Ich modus operandi polega najczęściej na wbijaniu noża w plecy, ewentualnie na obstukiwaniu głowy młotkiem, jeśli recenzentowi nie chce coś do niej wejść. I tak szanowni koledzy Śmiałkowski i Siennica przyjęli już więcej ciosów niż Juliusz Cezar. Pierwszy za Terminator: Genisys, drugi za Batman v Superman: Dawn of Justice . Ze świecą należy na naszym portalu szukać recenzji, pod którą nie pojawiłoby się odwołanie do śmiertelnego grzechu wyrażenia własnej opinii o danej produkcji przez Kamila i Adama. Zostali naznaczeni, choć bardziej adekwatne wydawałoby się tu użycie stwierdzenia, że przez część naszych komentatorów zostali po prostu oblani ciepłym moczem i najlepiej, gdyby się w nim utopili. Zdaje się, że niekiedy funkcjonujemy w alternatywnych rzeczywistościach. Sęk w tym, że odwołując się jedynie do logiki, zapewne lepiej żyć w takiej, w której nie da się porównać pralki i Wielkiego Zderzacza Hadronów. Tudzież ocen przyznanych filmom: Logan i, dajmy na to, Dzwoneczek i bestia z Nibylandii. Ale przywołana wyżej horda idzie nawet krok dalej, zestawiając ze sobą noty wystawione przez dwóch zupełnie różnych recenzentów. Dałbym wiele za poznanie Muszyńsko-Siennicy, ewentualnie Wronko-Piskozuba, jednak takie zwierzątka w przyrodzie nie występują. Innymi słowy: kasta „porównawcza” przeprowadza zamach na autonomię myślenia, naginając wszelkie ewolucyjne i psychologiczne prawa po to tylko, aby jak najmocniej strzelić w pysk recenzentowi. Bo „tamten dał tyle”, a „ty, frajerze, dajesz tyle”. Wiele w tego typu zachowaniach z osobistej krucjaty, sprzedawanej oczywiście innym komentującym pod płaszczykiem dbania o merytoryczny poziom prezentowany przez portal. Równie zaciekle ujadają Wielcy Interpretatorzy. Z grubsza są to wyznawcy tezy, że od czasu malowideł naściennych w Lascaux, obcując z dziełem sztuki, możesz mieć tylko jedną, zawsze słuszną myśl. Jeśli jej nie masz, jesteś na straconej pozycji. I tak przedstawiciele tej watahy fundują innym komentatorom jedno wielkie Oświecenie, a sami popadają w błogostan i rozmaicie rozumianą ekstazę. Zasada jest prosta: „Szanowny recenzencie, nie zrozumiałeś, o co chodzi w filmie, więc ja ci wytłumaczę”. Gdy odbywa się to kanałami sprawnie przeprowadzonej dedukcji i szachowania argumentami – nie ma tematu. Najczęściej jednak chodzi o udowodnienie krytykowi, że jest debilem. Szumowiną. Niepotrzebnym odpryskiem ewolucji. Wiadomo, istnieją wśród nas wybrańcy czy inni Reptilianie, którzy dostąpili zaszczytu poznania tajemnicy tego, „co autor miał na myśli”. Z dużym prawdopodobieństwem możemy więc założyć, że pod naszą recenzją Dunkirk gros komentatorów to rodzina Christopher Nolan i jego najbliżsi współpracownicy, którym reżyser krok po kroku tłumaczył, o co mu, do cholery, chodzi. Członkowie tej bandy nie rozumieją nigdy, że można posiadać umysł nieco inaczej zbudowany od tego, który starają się uzewnętrznić we własnych wpisach. Przypuszczalnie horda ta ma swoje korzenie w osobliwej wariacji na temat Matriksa, gdzie cała ludzkość jest podłączona pod ogromny mózg i myśli tak samo. Kiedyś świat był piękny. Przestał jednak w momencie, w którym zniknęła w nim różnorodność.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj