Nazwijcie mnie kinowym masochistą: tylko w miniony piątek film Justice League obejrzałem pięciokrotnie. Jak pewnie większość z Was już wie, produkcja przypadła mi do gustu. Miłośnikiem uniwersum DC byłem od kiedy tylko pamiętam – do dziś sporo jest we mnie z dzieciaka, nad którego łóżkiem wisiał plakat Batmana, a jego pierwszym przeczytanym w życiu komiksem była Śmierć Supermana. Przywołanie perspektywy fana ma w ostatnich dniach znaczenie fundamentalne. Nie ma bowiem w tym miejscu specjalnego znaczenia, czy Justice League to film dobry, czy jednak zły. Sęk w tym, że zamieszanie wokół produkcji zatacza coraz szersze kręgi, wprawiając niejednego z nas w konsternację, rodząc wściekłość czy nawet popychając na skraj załamania nerwowego. Doprawdy nikt nie wie, co się dzieje – teoretycznie ekranową historię wyreżyserował Zack Snyder, w praktyce zaś zaserwowano nam zespawane ze sobą dwie wizje artystyczne. I tak Justice League zaczęła się poniekąd jawić jak wykolejony pociąg. Nikt nie chce wziąć odpowiedzialności za wypadek, a że ostatnim człowiekiem na pokładzie jest Snyder, to część z decydentów Warner Bros. chce zrobić z niego kozła ofiarnego. Nic bardziej mylnego. Zaryzykuję odważne twierdzenie, że może on być jedyną osobą pracującą przy produkcji, która ma głowę na karku. Snyder dla Kinowego Uniwersum DC wyzionął ducha – podpisał swoim nazwiskiem produkt, który w sporej części nie należy do niego. Kamienie powinniśmy jednakże rzucać w innym kierunku. Możemy się spierać o poziom artystyczny DCEU, ale rzecz ma się zupełnie inaczej w odniesieniu do aspektu organizacyjnego. Spójrzmy prawdzie w oczy: cały projekt determinuje niekończący się przypadek. Trochę jak w rodzimej kadrze za czasów nieodżałowanego trenera Wójcika – do przodu, kur…, na chaos! W dodatku drużyna odpowiedzialna za przedsięwzięcie po odejściu Snydera gra bez bramkarza, nie mówiąc o selekcjonerze. Po wpadce filmu Batman v Superman: Dawn of Justice obiecywano nam poprawę. Kinowe Uniwersum DC miało bardziej zawierzyć wizjom reżyserów, nawet jeśli w rolę Kevin Feige w tej trupie chcieli wcielić się Geoff Johns i Jon Berg. Na papierze i w wypowiedziach medialnych wszystko prezentowało się doskonale. „Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. No cóż, stało się zupełnie inaczej. Justice League jest namacalnym dowodem na wszystkie wojenki podjazdowe w DCEU; to bitwa wszystkich ze wszystkimi. Przeżywający osobistą tragedię Snyder namaścił na swojego następcę Joss Whedon, jednak ten śmieszek zachowuje się poniekąd jak koń trojański. Z uporem maniaka starał się naznaczyć każdą możliwą scenę produkcji popularnymi w branży whedonizmami – raz wypadło to dobrze, by w innym miejscu widz zastanawiał się, czy właśnie nie oblano go ciepłym moczem. Gdzie był Johns w czasie dokrętek, gdzie był Berg? Najprawdopodobniej na urlopie mentalnym – syndromie, na który cierpi większość pracujących przy Kinowym Uniwersum DC.
Źródło: Warner Bros.
+21 więcej
Jak doskonale wiemy, diabeł najczęściej tkwi w szczegółach. W przypadku Justice League nazbierało się ich naprawdę sporo – to blisko 30 znikających ze zwiastunów ujęć, które nie weszły do ostatecznej wersji filmu, a także ponad 20 scen, które chciał przedstawić Snyder, a na które z nie do końca zrozumiałych powodów nie starczyło i czasu, i miejsca. By zrozumieć ten osobliwy zabieg, należy w tym miejscu naszkicować szerszy kontekst całej sprawy. Tajemnicą poliszynela w Hollywood są kłopoty studia Warner Bros. z tworzeniem produkcji komiksowych. Prawdopodobnie najbardziej symptomatycznym przypadkiem jest Superman Lives – ostatecznie niezrealizowany projekt Tim Burton. Dość powiedzieć, że legendarny producent, John Peters, zaproponował niezwykle frywolne podejście do postaci Człowieka ze Stali. W trzecim akcie opowieści miał on walczyć na ekranie z… gigantycznym pająkiem. Mija 20 lat od tamtych wydarzeń; w międzyczasie kilku innych znanych reżyserów odbijało się od ściany w siedzibie Warner Bros., choćby George Miller ze swoim Justice League Mortal czy sam Whedon, pracujący w ukropie nad stworzeniem scenariusza do Wonder Woman. Patrząc z tej perspektywy, spoglądanie na ręce Snyderowi czy David Ayer niespecjalnie powinno nas dziwić. Problem polega na tym, że w Warner Bros. możemy spotkać naprawdę wielu kłamczuszków. Pal już licho zapowiedzi o zmianie tonacji filmów DCEU i mocniejszym akcentowaniu reżyserskich wizji. Wszem wobec zapewniano nas, że dokrętki Whedona nie miały na celu majsterkowania przy wydźwięku całej opowieści. Jak jest, każdy widzi. Możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa zakładać, że następca Snydera przerobił lwią część sekwencji z Supermanem – po tych zabiegach pozostał ślad w postaci cyfrowo usuwanych wąsów Henry Cavill. W wielu scenach z Człowiekiem ze Stali jego górna warga zachowuje się w sposób nienaturalny i choćbyśmy wydali na efekty specjalne biliony dolarów, to Ostatni Syn Kryptona i tak będzie zachowywał się na ekranie jak pozbawiony swojego wizualnego atrybutu Józef Piłsudski. Skoro już o Marszałku mowa - był on pierwszorzędnym diagnostą; jak ulał w odniesieniu do Kinowego Uniwersum DC zdają się pasować jego słowa: „Głową muru nie przebijesz, ale jeśli zawodzą inne metody to należy spróbować i tej”. Whedon spróbował, a to za pomocą dodawanych naprędce i nie zawsze trafiających na właściwe miejsce żartów, wycinania scen, zmiany kompozytora czy ograbiania historii z zaproponowanej przez Snydera mitologii. Jeśli producent Charles Roven zapewnia, że Whedon sprawował pieczę nad „od 15% do 20% filmu”, to wiedźcie, iż - delikatnie rzecz ujmując - mija się on z prawdą. Wystarczy uważniej przyjrzeć się ekranowej opowieści, by zauważyć, jak się sprawy mają. Rzecz rozbija się także o szczere intencje Whedona. W gąszczu informacji o filmie, które pojawiły się w ostatnich dniach, naszej uwadze może umknąć fakt, że ledwie trzy dni po premierze produkcji następca Snydera wyróżniał wpisy krytykujące postać głównego złoczyńcy, Steppenwolfa. Przedziwny to zabieg, w tej branży niespotykany. Nie do końca jesteśmy w stanie wytłumaczyć taki obrót spraw – być może Whedon w swoisty sposób chciał się odciąć od tego, co w historii naprawdę szwankuje, zrzucić winę na poprzednika, wybielić się kosztem innych. Już tylko z tego tytułu należy mu się czerwona kartka. Lista przewinień Whedona jest bowiem długa. Nie zrozumcie mnie źle, ale w pewnych momentach seansu zastanawiałem się, czy twórca The Avengers nie chce po prostu przedstawić na ekranie kolejnej historii o Mścicielach. Podobieństw jest mnóstwo – od dynamicznej relacji pomiędzy postaciami aż po wplataną tu i ówdzie ironię. Patrząc przez ten pryzmat naszym oczom ukazuje się Whedon powielający samego siebie, odtwarzający te same narracyjne schematy i zupełnie niewyciągający wniosków z popełnionych dawniej błędów. Możemy dyskutować o emocjonalnej głębi bohaterów, jaką chciał na ekranie nakreślić Snyder, ale Whedon takie podejście zarzyna i najprawdopodobniej czerpie z tego faktu jakąś podświadomą rozkosz. Ma być lekko i śmiesznie, ot – Marvel w wersji 2.0. Skończyło się na połówce, którą czym prędzej w swoim domu powinien opróżnić Snyder.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj