Bo, z całym szacunkiem dla jego młodzieńczego wizjonerstwa, uważałem, nie, jak mniemam, bez słuszności, gdyż moim koronnym argumentem była tak zwana nowa trylogia, że George Lucas nie ma już temu fikcyjnemu światu nic do zaoferowania. I choć nie jestem z tych, którzy obwiniają go za całe zło, jakie sprowadzono na gwiezdne uniwersum, fakt faktem, że u schyłku ubiegłego stulecia zmarnował niepowtarzalną szansę. Lecz nie będę się zbytnio rozpisywał na temat felernych prequeli, bo przy okazji określanego mianem spin-offu Solo: A Star Wars Story pomyślałem o innym kawale popkulturowego dziedzictwa pozostawionego przez Lucasa i przekreślonego po nabyciu jego firmy przez Disneya, a mianowicie rozległym Expanded Universe. Pewnie zostanie to przyjęte z niejakim zdziwieniem, ale pozostawienie tych setek opowieści odłogiem również mnie ucieszyło. Kto mnie zna osobiście, albo kto mnie jako tako regularnie czyta, ten zwykle ma świadomość mojej podjary Gwiezdnymi wojnami, której chyba szczytowym wyrazem jest historia zdradzająca, skąd mam stojącego u mnie ogromnego czarnego szturmowca (ponoć wyprodukowano takich tylko pięćset na cały świat), a którą opowiadam jedynie szeptem przy piwie. Ale myk polega na tym, że zawsze interesowały mnie jedynie filmy. Od książek się odbijałem, komiksy nigdy mnie nie zajmowały. Nieraz czytałem, bo czytałem, zaganiała mnie do tego nuda, ale przeważnie było to dla mnie doświadczenie bolesne i szczerze nie znosiłem gadek z innymi fanami, którzy udowadniali mi, że Boba nadal żyje, bo jakiś gość tak napisał. Jeszcze zanim uniesiono do góry topór, miałem całe to Rozszerzone Uniwersum za apokryficzne, traktowałem jako przejawy fan fiction, scenariusze wariantywne, ale niekanoniczne, nawet te, które lubiłem, jak historię z Force Unleashed o uczniu Dartha Vadera. Innymi słowy, moja perspektywa została, ku oburzeniu licznego grona, uznana za obowiązującą. Pomijam fakt, że ruch ten miał oczywisty cel biznesowy i pozwolił Lucasfilm na sprawowanie kontroli nad każdym aspektem przepastnego świata Gwiezdnych wojen, który, dodajmy, nadal nie obchodzi mnie nic a nic i dalej liczą się dla mnie jedynie filmy kinowe. Tyle że teraz to wszystko będzie, jak się domyślam, trochę bardziej uporządkowane, bo Expanded Universe zawsze było straszliwym bajzlem, choć podobno Lucas osobiście czuwał nad kluczowymi fabularnymi fikołkami i wydawał na nie zgody bądź uderzał pięścią w blat. Albo też wymuszał pewne rzeczy, które prowadziły do kuriozalnych, a nawet katastrofalnych decyzji, przez które, na przykład, nigdy nie zobaczyliśmy Star Wars 1313, bo narzucił ludziom od gier, aby dokooptowali tam rzeczonego Bobę, niwecząc długie miesiące pracy.
Źródło: Lucasfilm
Twórcy dokładający swoje cegiełki do Rozszerzonego Uniwersum musieli tez trzymać się pewnych zasad i ograniczeń, nie mogli, na przykład, pisać o młodym Anakinie, bo Lucas miał co do niego pewne plany (których skutki okazały się opłakane), ale niemożliwym jest, żeby ludzie od Gwiezdnych Wojen panowali nad tym, co się tam działo. O ile pierwsze trylogie książkowe o Hanie czy Lando były awanturniczą kosmiczną literaturą przygodową (intencjonalnie pomijam przy tym literacki poziom tych i innych powieści), tak im dalej, tym śmielej poczynali sobie autorzy. Toć młodość pana Solo też została już opisana, a trylogia Thrawna po dziś dzień ma status kultowej i nawet Disney nie ośmielił się stworzonego przez Timothy'ego Zahna admirała ukatrupić. Inne projekty były przygotowywane bezpośrednio przez Lucasfilm, jak pamiętne Cienie Imperium rozciągające się na gry, książki i komiksy, dopowiadające, co wydarzyło się pomiędzy drugą a trzecią częścią starej trylogii. Ale wydaje mi się, że na resztę, o ile nie podminowywała jakoś specjalnie status quo i działa się, dajmy na to, jeszcze za ery Starej Republiki, machnięto ręką i pozwolono chętnym robić, co im się żywnie podoba (w granicach rozsądku). Żeby jednak zebrać to wszystko do kupy, stworzono poziomy kanoniczności, na których szczycie znajdowały się rzeczy wymyślone przez Lucasa, dlatego jego prequele z automatu unieważniały wszystkie inne pozycje dotykające tych samych zdarzeń czy postaci i przenosiły je na sam dół tej hierarchii. Sam Lucas książek nie czytał i nie zwracał na nie uwagi, uważając, z czym się zgadzam, że to świat równoległy. Steve Sansweet również mówił, choć dyplomatycznie, o nadrzędnej roli kinowych trylogii. Ale wtedy żaden z nich nie spodziewał się, że Expanded Universe obejmie i je. Oczywiście Rogue One: A Star Wars Story i Solo: A Star Wars Story to pełnoprawne, kanoniczne filmy, a nie żadne tam rozszerzenia, dzieła nie mniej ważne od którejkolwiek z ośmiu nakręconych już odsłon sagi, lecz i tak cały czas mam poczucie, że stałem się mimowolną ofiarą swojego radykalnego podejścia, które pozwalało mi omijać niezliczone książki i komiksy, ale nie pozwoli nie pójść do kina. Ba, łapię się na tym, że bardziej czekam na zapowiedzi kolejnych Historii niż ósmy odcinek Gwiezdnych wojen. Innymi słowy, nowa strategia sprawiła, że Lucasfilm nareszcie znalazł sposób na uczynienie Rozszerzonego Uniwersum bezdyskusyjną częścią filmowego świata. A ja mam ochotę je poznawać. Pewnie, będę czasem psioczył, inni nieraz zapałają świętym oburzeniem. Lecz będę chciał o nich gadać, nawet jeśli Fett faktycznie wylezie z jamy Sarlacca. Nie wykluczam, że za dwa, trzy lata chyba po raz pierwszy odczuję przesyt Gwiezdnymi wojnami i na film z Kenobim czy łowcami nagród pójdę nie przed premierą, ale miesiąc po niej. Ale tymczasem cieszę się, że kosmiczne uniwersum, stale przecież się rozrastające, tak naprawdę się skurczyło. Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj