Wszyscy dobrze pamiętamy, że dwa lata temu zakończyła się jedna z najwybitniejszych lokalnych wersji "Latającego cyrku…". Na myśli mam rzecz jasna "Żelaznego Orła" z Adamem Małyszem w roli głównej (który przeszedł do nowej, pustynnej produkcji "Szybcy i Małysz"). Wszyscy się zastanawiali, jak to będzie dalej – czy "Latający cyrk Waltera Hofera", pozbawiony tego niewątpliwie wybitnego aktora, zdoła w równym stopniu, co wcześniej, angażować polskiego widza? Pewne przesłanki ku temu były – w ostatnim sezonie "Orła…" do głosu doszedł duchowy następca serii, "Kamil: pierwsza krew zwycięstwa". W następnym, czyli zeszłym sezonie "Latającego cyrku…", potwierdził, że coś jest na rzeczy i nie na darmo wielu pokładało w nim taką nadzieję. Jednak uwaga i swego rodzaju klimat przy oglądaniu "Latającego cyrku..." jakby trochę opadł.

Aż w końcu nadszedł czas nowego sezonu. Z zapowiedzi producentów wydawał się długi i ciekawy – chociażby przez bardzo specjalne odcinki we Włoszech. Na pewno cieszyła decyzja o trzech epizodach u nas w kraju. Tym razem, za wyjątkiem zakopiańskiej Wielkiej Krokwi, lokacją miała też być Malinka w Wiśle. Trochę mniej zagorzałym fanom podobała się wiadomość, że TVP nie zakupiła wszystkich odcinków. Producenci wersji polskiej, na czele z głównym scenarzystą, Łukaszem Kruczkiem, zapewniali, że będzie dobrze. I że zwłaszcza główny aktor, Kamil, jest gotowy do najlepszego sezonu swojego serialu.

Niestety, początek zasugerował nam zupełnie co innego.

[image-browser playlist="592923" suggest=""]

Pamiętniki ze Skandynawii i nie tylko, część pierwsza

Serial zaczął się od dwuczęściowego epizodu "Lillehammer". I to od razu od dużych emocji – dla nas niestety negatywnych. Być może medialny balon oczekiwania na premierę urósł za bardzo i jego przebicie było bolesne dla wszystkich. Występy polskiej obsady przedstawiały się wręcz tragicznie. Sam główny bohater "Kamil: pierwsza..." zdobył tylko jeden punkt – niemożliwe, a jednak! Wielu się pytało, gdzie jest ta ukryta forma. Sami skoczkowie na pewno po cichu zadawali sobie pytanie "dlaczego ja?". Krótko mówiąc, to była trudna sprawa dla głównego scenarzysty, Łukasza Kruczka, od którego wielu oczekiwało tylko jednej decyzji: "odchodzę. Enter". Nie lepiej było też w epizodach "Kuusamo", gdzie szczególnie zabolał wspólny występ naszej obsady…

Tymczasem zagraniczna reszta obsady pomału uciekała naszym w grze o tron króla skoków (do objęcia w Planicy). Ale ten, kto spodziewał się stałości w scenariuszu i typowych rozwiązań, zdecydowanie się przeliczył. Przede wszystkim, scenarzyści z Austrii zapomnieli, że wysokiego poziomu nie da się utrzymywać bez końca. Kiedyś trzeba tego rekina przeskoczyć i czasem bywa to boleśniejsze niż skok na bulę. Z innych ciekawostek okołoprodukcyjnych - do głosu doszła nowa wersja popularnej miniserii "Taniec z belkami". W najnowszej odsłonie "Latającego cyrku…" główni scenarzyści otrzymali możliwość manipulowania nią, co często dawało efekt taki, że nawet najdalsze i najlepsze skoki nie zapewniały zwycięstwa.

W polskim zespole produkcyjnym zapadła decyzja o zmianie scenariuszy na nadchodzące, premierowe (w pełni tego słowa znaczeniu) epizody kręcone w Rosji. Nasz główny bohater, Kamil, został wycofany z występów (razem z inną ważną w zespole osobą, wtedy jeszcze tak jakby drugoplanowym Piotrkiem, ale do czasu…). Z dala od kamer, z dala od szumu, w mitycznym dla "Żelaznego Orła" Ramsau mieli pracować nad nową strategią na dalszą część sezonu.

Co przyniosło już wkrótce efekty.

[image-browser playlist="592924" suggest=""]

Od gór, przez Karpaty, po dolinę

Powrót Kamila śmiało można nazwać rebootem serii. I to rebootem bardzo udanym. Już w pierwszym odcinku, "Engelberg", zafundował niemało emocji, wskakując na podium. Reszta obsady też zaczęła punktować i pokazywać, że można wdzierać się nawet do tak ustabilizowanej czołówki. Potem przyszedł czas na cztery specjalne odcinki - kręcone w połowie w Niemczech, w połowie w Austrii. Tutaj już nasza ekipa zabrała się naprawdę do walki o lokaty – może jeszcze bez efektów, jednak widać było, że wątek idzie w dobrym kierunku.

Wielu liczyło na to, że pierwsze odcinki z zapierającym dech w piersi zwycięstwem będą miały miejsce na naszej ziemi. I tym razem nasi jeszcze nie poszli całkiem po myśli widzów – "Mazurka Dąbrowskiego" na zwieńczenie epizodów nie usłyszeliśmy, ale emocje i tak były. Chyba największe podczas zakopiańskich odcinków: indywidualnego z trzecim miejscem Kamila oraz drużynowego, gdzie niewiele brakło, a spłatalibyśmy niemałą woltę w dotychczas znanych scenariuszach, wygrywając. Ostatecznie skończyło się na drugim miejscu, jednak śmiało można powiedzieć, że oprócz "Kamil: pierwsza krew…", na dobre rozkręciła się inna opowieść: "The Fly Team". Która nawet doczekała się swojego własnego Murdocka, czyli wspominanego Piotra Żyły.

Już od dawna w kuluarach było wiadomo, że Piotr Żyła, popularny "Wewiór", szykuje swój autorski program rozrywkowy. Dużo ćwiczył (chociażby w kupowaniu flaszek), próbował, aż w końcu podczas wiślańskiego odcinka (w którym na dodatek zajął dobre, szóste miejsce, wyższe niż Kamil!) "wypłynął na suchego przestwór Internetu" ze swoim "The Pieter Show". Kiedy Szymon Majewski zniknął nam z pola widzenia, a Kuba Wojewódzki przestał śmieszyć, "Wewiór" pokazał, że się da. A przepis na to był prosty: jak najwięcej siebie, "hehehe" oraz "garbika". Po obiecującym pilocie aż się chciało więcej. I tak też było.

Po polskich odcinkach przyszedł czas wpierw na epizody japońskie (trudno ocenić, przez którego znanego autora były rysowane, gdyż TVP ich nie zakupiła). Potem dostaliśmy całkiem sporo epizodów dalekich (emocjonujących) popisów: Vikersund (z polskim wyrównanym rekordem lotu) oraz Harrachov (z pobiciem rekordu, wygranych przez Gregora Schlierenzauera, bohatera "The Schlierenzauer"). Potem jeszcze malutki cykl na najlepszą drużynę. Ale czuć było, że tak naprawdę w "Latającym Cyrku…" chodzi o jedno. A ściślej - o jak najbardziej specjalne epizody.

Z samej Doliny Płomieni. Po włosku Val di Fiemme.

[image-browser playlist="592925" suggest=""]

Dramat, komedia, thriller

Zaczęło się może nie od trzęsienia ziemi, ale na pewno od zawodu. Epizod na skoczni normalnej do połowy miał dramaturgię jak najbardziej optymistyczną. Niestety, w samym finale doszło do potężnego cliffhangera – pewny medal uciekł Kamilowi sprzed nosa. Widzowie, jak i ekipa "Kamil: pierwsza krew zwycięstwa", poczuli niedosyt, a nawet zawód. Nie tak to miało wyjść. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Obyło się bez cliffhangera, który narobiłby większego apetytu. Epizod na skoczni dużej odmienił wszystko i zakończył się tak, jak wszyscy najbardziej oczekiwali – złotem odmienianym w każdej możliwej formie. Jedynym minusem tego epizodu była w sumie jego przewidywalność i monotonia – ale właśnie taką monotonię chcemy oglądać!

Wszystko miał wieńczyć jedyny występ "The Fly Team", bo - rzucając cytatem z "The Pieter Show" - "trzeba znaleźć dwie głupie dziewczyny… hehe… chodziło mi o odważne" i w mikście się nie pojawiliśmy. Już wiedzieliśmy, że to będzie walka jak równy z równym, a nie jak chociażby M jak miłość z Supernatural. I tak też było. Do końca toczyliśmy zawzięty bój o brąz... przegrywając go ostatecznie o pół metra.

Jednak dramaturgia ma to do siebie, że lubi zaskakiwać w najmniej oczekiwanych momentach. I tak stało się tym razem. Największa w tym zasługa Thomasa Morgensterna z "Thomas und Freunde". On to właśnie dopatrzył się pewnego błędu w realizacji epizodu. Wydawałoby się - co tam mały błąd, wszak przecież często, ot w takim Nieustraszonym, KITT rozpadał się po skoku, a potem jechał i nikt jakoś nosem nie kręcił. Akurat w przypadku epizodów mistrzowskich wszystko musiało być idealnie i perfekcyjnie, dlatego błąd został wzięty pod lupę. I po jego dogłębnym zbadaniu wszystko się zmieniło – o czym dowiedzieliśmy się ze specjalnego epilogu.

Na dobrą sprawę mistrzowskie epizody z Włoch mógłby podsumować taki tekst, czytany może nawet przez samego Włodzimierza Szaranowicza: "Dziesięć lat temu wystarczył jeden człowiek, by zdobyć dwa złota. Dziś cały zespół wyruszył, by dumnie bronić tego dorobku. Wyposażeni w wiarę oraz umiejętności, które pozwoliły im się mierzyć z najlepszymi, nie zawiedli, dokonując historycznego czynu. Stali się "Brązową Eskadrą". Maciej Kot, Piotr Żyła, Dawid Kubacki i Kamil Stoch - to właśnie oni stworzyli historię".

[image-browser playlist="592926" suggest=""]

Pamiętniki ze Skandynawii i nie tylko, część druga

Emocje po mistrzowskich epizodach udzieliły się całej ekipie do końca sezonu. "Kamil: pierwsza krew…" zanotował dwa odcinki zwycięskie. Jednak większym zaskoczeniem ramówki okazał się "The Pieter Show". Oprócz genialnych występów, do programu weszło coś jeszcze – podium, i to najwyższy jego stopień. "Holmenkolen" to chyba najbardziej znany norweski serial w Polsce. Wszystko przez niesamowite wspomnienia, jakie związały z nim cross z "Żelaznym Orłem". Wydawało się, że to już mogła być historia zamknięta, ale nie w tym sezonie. I nie dla Pietera.

Cała seria miała zaś swój wielki finał w Słowenii. I też nie obyło się bez emocji, którym łatwo przypisać jedną wartość – 3. Wpierw trzecie miejsce "The Pieter Show" w piątkowym epizodzie, a potem trzecie "Kamila: pierwszej krwi…" w całościowym podsumowaniu "Latającego Cyrku Waltera Hofera".

Seria 2012/2013 miała w sobie wszystko – śmiech, łzy, pot, ból, wielką radość. Był humor, była sensacja. Ktokolwiek by chciał powiedzieć, że oglądanie tej skocznej telenoweli może być nudne i dla Polaków mało emocjonujące, niech lepiej dwa razy się zastanowi. Było pięknie, jak nie wspaniale. I dlatego, z czystym sercem, temu sezonowi daję:

Ocena: 20/10 (i to bez żadnych machinacji z belkami!)

Czytaj więcej: Sporty zimowe krzywym okiem serialowca

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj