Badacze kina na pewno wskażą zdecydowanie więcej tytułów i przykładów filmowej eksploracji kosmosu. Jednak na potrzeby tej rozprawy, mając na uwadze również jej praktyczne ograniczenia, jej autor zmuszony jest do radykalnego subiektywizmu i wyboru tylko tych, które sam najlepiej pamięta oraz zrobiły na nim niepowtarzalne i niezatarte wrażenie. Oglądając dzisiaj mistrzowski obraz twórcy La La Land, przybliżający kulisy pierwszego lądowania człowieka na naszym naturalnym, ziemskim satelicie, czyli Księżycu, w roku 1969, jak flashbacki po wybudzeniu ze śpiączki pojawiają się kadry innego wybitnego filmu, którym wciąż jest „Pierwszy krok w kosmos” Philipa Kaufmana z roku 1983. Wtedy to reżyser późniejszej o pięć lat Nieznośnej lekkości bytu z Danielem Day-Lewisem opowiedział etap, w którym Ameryka dopiero przygotowywała się do wyniesienia człowieka na okołoziemską orbitę. Stąd bohaterami tego obrazu byli, kolejno: Chuck Yeager, w którego postać wcielił się Sam Shepard; Alan Shepard (pierwszy Amerykanin, który opuścił ziemską atmosferę), którego zagrał Scott Glenn; John Glenn (pierwszy Amerykanin, który znalazł się na orbicie w statku kosmicznym), zinterpretowany przez Ed Harris i Gordon Cooper, odtworzony przez Dennis Quaid. Na ekranie pojawia się też oczywiście Gus Grissom, zagrany przez Freda Warda. Prawdziwi pionierzy amerykańskiego programu kosmicznego. Porywający film Kaufmana otrzymał w konsekwencji osiem nominacji do Oscara, w tym w kategorii: Najlepszy film, Najlepsze zdjęcia i Najlepszy aktor drugoplanowy – Sam Shepard. Koniec końców otrzymał on cztery statuetki i to w kategoriach technicznych, ale też za muzykę Billa Contiego. Pomijając jednak całą tę oscarową rywalizację warto pamiętać, że Pierwszy krok w kosmos to po prostu znakomite kino, które obok robiącego do dzisiaj ogromnego wrażenia swoją naturalistyczną efektownością ma bardzo bogate tło obyczajowo-psychologiczne. Dokładnie tym tropem podąża też Damien Chazelle, nie kryjąc hołdu, jaki składa swoim obrazem maestrii Kaufmana. Podobnie Ryan Gosling, jako Neil Armstrong, w niczym nie ustępuje klasie i wiarygodności kreacji Sheparda, Glenna, Harrisa czy Quaida. Ameryki tutaj nie odkrywam, ale te dwa filmy ze sobą korespondują. A nawet, wcale w nie tak odległym kontekście, jeden jest kontynuacją drugiego.
fot. materiały prasowe
Pozostając przy kinie rekonstruującym wydarzenia, które zapisały się na kartach historii, nie można nie zauważyć, nie dostrzec, nie wymienić jednym tchem superprodukcji Rona Howarda, jakim był/jest spektakularny Apollo 13 (1995) z Tom Hanks w roli Jima Lovella, dowódcy tytułowej misji, który w przeciwieństwie do Armstronga na Księżyc nie doleciał, za to wypowiedział jedną z najbardziej dzisiaj, uwaga, znanych popkulturowych sekwencji – Houston, We Have a Problem. Stało się to w momencie, kiedy doszło eksplozji zbiornika tlenu w module napędowymstatku zmierzającego w stronę Srebrnego Globu. Howard zanotował już dziewięć oscarowych nominacji, m.in. dla Najlepszego filmu, Najlepszej muzyki oryginalnej, którą skomponował nieodżałowany James Horner, a także dla Eda Harrisa, jako Najlepszego aktora drugoplanowego i Kathleen Quinlan – Najlepszej aktorki drugoplanowej. Akurat z kobiet występujących w tym filmie Quinlan zdecydowanie powinna być nominowana w kategorii Najlepsza aktorka pierwszoplanowa. I znów, podobnie jak w przypadku Kaufmana, realizacja twórcy oscarowego „Pięknego umysłu” zamknęła się bilansem dwóch zdobytych Oscarów za dźwięk i montaż. A film przecież ma swój wyraz, swoją moc i charakter. Chociaż, akurat z tych trzech wymienionych tutaj tytułów jest najbardziej hollywoodzki w tym dobrym, choć klasycznym ujęciu. Dla piszącego te słowa ma jednak swoje godne i stałe miejsce w jego sercu oraz półce z innymi klasykami.
fot. materiały prasowe
No dobrze, bo tak tylko kino amerykańskie, hollywoodzkie i żadne inne. To teraz będzie wolta o 180 stopni. Podbój kosmosu nierozerwalnie łączył się z rywalizacją dwóch mocarstw. Był dość gorącą częścią zimnej wojny i stanowił niemal ultra igrzyska dla całej reszty świta. Konkurencję, w której obok USA, również Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, w skrócie ZSRR, chciał bezapelacyjnie wygrać.  I w dużej mierze to człowiek radziecki był tym pierwszym. Zresztą nie tylko człowiek, bo i pies rasy Łajka, a wabiący się Kudriawka też. Z tym, że bohaterskie zwierze niestety oddało swoje życie na ołtarzu nauki i postępu, nie mogąc wrócić na Ziemię. Według oficjalnych kronik oraz podręczników historii, a za tym i wikipedi to także Rosjanie pierwsi umieścili na okołoziemskiej orbicie swojego Sputnika, czyli sztucznego, dla odmiany, satelitę. A było to w roku 1957. Dla przykładu Amerykanie swojego pierwszego satelitę telekomunikacyjnego – Telstara wynieśli poza ziemską atmosferę dopiero w roku 1962. Wróćmy jednak do pierwszego człowieka. Rok 1961 okazał się przełomowy dla dwudziestosiedmioletniego radzieckiego pilota, w stopniu majora – Jurija Gagarina. 12 kwietnia w ciągu 89 minut okrążył on Ziemię, a po upływie godziny i czterdziestu ośmiu minutach od startu, wylądował w obwodzie saratowskim. Opowiada o tym, chociażby film z roku 2013 pt. Gagarin Pavla Parkhomenki, który udowadnia, że nowe kino rosyjskie bez kompleksów może zrobić rzecz o zdobywaniu kosmosu, nie gorzej niż amerykanie zrealizowali taki Apollo 13. Ale to nie koniec. Niejako w odpowiedzi na obraz Rona Howarda, Klim Szypienko pokazuje w roku, co prawda 2017, widowisko zatytułowane Salut 7. Zresztą z tej akurat historii czerpał inspirację sam Clint Eastwood, kiedy kręcił udanie łączących powagę z humorem Space Cowboys. Film Rosjanina  jest, bowiem przypomnieniem śmiałej i bardzo ryzykownej misji ponownego uruchomienia stacji kosmicznej, która bez zasilania w końcu zacznie spadać w sposób niekontrolowany na Ziemię, co oznacza ofiary. Po prostu katastrofę. Nadmienić trzeba, że wtedy też po raz pierwszy statek miał się połączyć z innym, znajdującym się w przestrzeni kosmicznej, obiektem. Czyli znów ten pierwszy raz. Jak się to wszystko kończy, chyba nie trzeba pisać. Ale warto zaznaczyć, że sam film ogląda się znakomicie, ale rosyjska kinematografia nie ma żadnych problemów z realizacją wysokobudżetowych, perfekcyjnie zrealizowanych, technologicznie dopracowanych kosmicznych widowisk. I na potwierdzenie tego w tym samym roku 2017 wydaje swoje kolejne tematyczne dziecko, czyli Czas pionierów w reżyserii Dmitrija Kisieliowa z Konstantinem Chabienskim (Escape from Sobibor, Geograf przepił globus) w jednej z głównych ról. Jak sam tytuł wskazuje raz jeszcze mamy rzecz pionierską, przez nikogo wcześniej niewykonywaną. Tym wyczynem jest pierwsze wyjście człowieka z przestrzeń kosmiczną. I znów dokonują tego Rosjanie. A przy okazji realizując film, który niemal wciska w fotel. Bo przy całym wymiarze stricte wizualnym, nie gorszym od wspomnianych filmów zza oceanu, ale też tych wszystkich Gravity, The Martian czy Interstellar, przywołane dwa tytuły zza naszej wschodniej granicy mają jeszcze tę swoja rosyjską poetykę, wrażliwość. Nie chodzi o to, czy lepszą czy bardziej emocjonalną. Różnice kulturowe same w sobie są dobre, kształcące, poznawcze. W tym przypadku mowa jest po prostu o pewnej inności duchowej, chociaż język filmu wydaje się być mocno kompatybilny z tym, którym posługują się studia Warnera, Universalu czy Foxa.
Paramount Pictures
Dlatego obok takich hitów, jak Grawitacja, Apollo 13 czy dzisiaj Pierwszego człowieka, który na to miano swoją klasą, talentem reżysera i atrakcyjnością tematu w pełni zasługuje, warto też odwrócić głowę z Zachodu na Wschód, bo parafrazując klasyka – „tam też jest jakaś cywilizacja”. A wyścig w materii podboju kosmosu, przynajmniej w kinie, najwyraźniej jeszcze się nie zakończył. Dla nas widzów to dobrze, ponieważ czekają nas duże ekranowe przeżycia i duchowe rozważania. Magia kina ma tutaj spore pole do popisu. Tak to już jest, jak się wykonuje ten jeden mały krok dla człowieka, a ogromy dla ludzkości…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj