Serialem Runaways filmowe uniwersum Marvela sięga po kolejną grupę odbiorców – zbuntowanych nastolatków. Wbrew pozorom nie jest to demografia, do której trafiają wyłącznie banalne historyjki i dowodem na to jest komiksowy pierwowzór rzeczonej produkcji. Jeśli twórcy ekranizacji mu dorównają, czeka nas dzieło wybitne.
Dzieciństwo i wiek nastoletni mają to do siebie, że wyobraźnię porywają tytuły, które zazwyczaj nie robią już na człowieku wrażenia, kiedy ten wejdzie w trzecią dekadę życia. Niezależnie od tego, co było dla nas kultowe za młodu, niemal zawsze dokonujemy bolesnego odkrycia, że hity sprzed lat dla dorosłego umysłu są niezdatne do odbioru.
Młodzieżowych tytułów, do których bez zażenowania można wrócić na starość jest niewiele, ale mają wspólną cechę – nie traktują docelowego odbiorcy jak kompletnego imbecyla. I właśnie dlatego po oryginalne serie Runaways #1sięgam tak cyklicznie, jak niektórzy po katechizm. Dlatego również radzę: przeczytajcie wszystko przed ekranizacją, bo nieważne, jak dobry będzieRunaways, poznanie tej historii dopiero z ekranu odbierze wam coś wyjątkowego.
Żeby dzieci na wzór dorosłych zaczęły czytać komiksy
Runaways to pamiątka po dziwnych czasach, kiedy Marvel zdał sobie sprawę, że średnia wieku odbiorców kolorowych obrazków zaczęła dobijać do trzydziestki. Siłą rzeczy komiksy opowiadały coraz dojrzalsze historie i chociaż działo się to z pożytkiem dla medium, to młodsi fani superbohaterów czuli się coraz bardziej wyobcowani.
Być może z obawy, że środowisko czytelnicze w końcu zestarzeje się i wymrze, a może z nadzieją na poszerzenie klienteli, nowojorskie wydawnictwo wpadło w 2003 roku na pomysł stworzenia imprintu Tsunami. Prosty pomysł (który można sprowadzić do hasła: "przywrócić komiksy w ręce młodych ludzi") zrealizowano w dość pokrętny sposób. Nowe dzieło Marvela miało być nowoczesne, młodzieżowe i zrobione po amerykańsku, ale nie mogło afiszować się z superbohaterstwem i powinno trochę, no cóż, udawać mangę. W ten sposób odświeżono chociażby Venoma i Inhumans, oraz opowiedziano o początkach Emmy Frost, a także skorzystano z okazji na przedstawienie zupełnie nowych bohaterów.
Końmi pociągowymi nowego, młodzieżowego programu Marvela przeprowadzić miały dwie serie – Sentinel (chwytająca za serce opowieść o chłopcu poszukującym matki, która go porzuciła; dzieciakowi towarzyszy tytułowy robot zbudowany do eksterminacji mutantów – nawiasem mówiąc, skandalem jest to, że Fox jeszcze nie dostrzegł potencjału tej historii), oraz właśnie Runaways.
Pierwsze reklamy serii, które hurtem trafiły do pozostałych zeszytów firmowanych logiem Marvela były dość enigmatyczne. Pod niewiele wtedy mówiącymi wizerunkami bohaterów pojawiały się hasła: „Czy widziałeś to dziecko?”, podpowiadające, że rzecz dotyczyć będzie zaginionych młodocianych. Mogło to również wskazywać, że nadchodzi nowa, "uliczna" seria o młodocianych mutantach (taką Marvel faktycznie przygotowywał, zaledwie kilka miesięcy później ukazało się bowiem NYX), ale koncepcja okazała się dużo bardziej zaskakująca.
Nieobecni superbohaterowie
Scenarzysta Brian K. Vaughan na bok odsunął wszystko, co do tej pory określało wizerunek Marvela. Mało kto tu nosi kolorowe stroje, wyniesiono się z ikonicznego Nowego Jorku, a superbohaterowie… im są dalej, tym lepiej dla wszystkich. O czym więc jest ten komiks? O tej dobijającej frustracji, którą wielu z nas pamięta z rodzinnego domu, oraz o przeświadczeniu, że to rodzice są czarnymi charakterami. I pamiętajcie, że to wszystko na serio! Nie dość, że nas drażnią i niczego nie rozumieją, to na dodatek składają w piwnicy ofiary z naszych rówieśników!
W komiksie właśnie takiego odkrycia dokonała tytułowa grupa dzieciaków z Kalifornii. Podczas corocznego spotkania biznesowego rodziców, największym wyzwaniem było dla nich zazwyczaj wytrzymanie tych paru godzin z irytującymi kolegami, aż rodzice dokończą swoje sprawy i będzie można wrócić do domu.
Kiedy spotkanie się przedłużało, a nuda była coraz bardziej przytłaczająca, dzieci postanowiły podejrzeć, co wyprawiają ich rodzice. Zamiast zobaczyć stół zawalony dokumentami, pociechy ujrzały staruszków w dziwnych przebraniach. Czyżby byli superbohaterami? Nic podobnego. Trzeba było młodzikom pogodzić się z tym, że w ich żyłach płynie krew ludzi, którzy spędzili ostatnie dekady, pracując nad zniszczeniem świata. A skoro dzieci weszły w okres buntu, to jaką inną decyzję mogłyby podjąć, jak nie tę o próbie powstrzymania swoich starych?
Mieszanka wybuchowa
W ten sposób splatają się losy piątki tytułowych uciekinierów. Charyzmatyczny Alex Wilder to syn bogatych przedsiębiorców, których biznesom bliżej jednak do tych prowadzonych przez Kingpina. To on namawia wszystkich do ucieczki i przeciwstawienia się rodzinnym interesom. Drugi i, przez pewien czas, ostatni pan w ekipie to Chase Stein, syn szalonych wynalazców, których metody wychowawcze obejmowały także pasek i pięści, a to nie pozostało bez wpływu na jego stosunek do świata. Wysoka blondynka to Karolina Dean. Hollywoodzka uroda to nie przypadek, jej rodzice to znani aktorzy, ale w rzeczywistości korzenie rodziny sięgają kosmicznego imperium, zaś szeroki uśmiech Karoliny kryje osobisty sekret. Mroczna, gotycka nastolatka to z kolei Nico Minoru, która stylem dobrze trafiła w rodzinne tradycje. Jej rodzice są czarodziejami. Fioletowowłosa Gert Yorkes to fascynatka socjalizmu oraz córka podróżników w czasie. Ma też dinozaura. Pierwszy skład drużyny zamyka pyskata Molly Heyes, której rodzice należą do tej mniej przyjaznej części Homo Superior, lecz w ich przypadku uprzedzenia ludzkości są uzasadnione.
W takim zespole dzieciaki ruszają „w długą”, odkrywając nowe moce, szukając dla świata ratunku przed własnymi rodzicami i mając na ogonie uniwersum dorosłych superbohaterów, z których każdy jest przekonany, że wie, co dla młodych uciekinierów jest najlepsze. Bynajmniej! Jednego są nasi zbiegowie pewni – nigdy więcej nie podporządkują się dorosłym, nawet jeśli oznacza to, że uciekać będą przez resztę życia.
Ale bez spoilerów…
I tyle streszczenia wam wystarczy, bo jak na stosunkowo zabawną historię o nastolatkach, komiks Vaughana obfituje w wartką narrację i zwroty akcji, których nie powstydziłaby się Gra o tron. Prawdziwej siły Runaways nie mierzy się jednak w opadniętych szczękach czytelników. To, co faktycznie przykuwa do kart, to dojrzała narracja. Vaughan udowodnił, że aby pretendować do miana literatury, komiks nie musi do znudzenia wałkować metapolitycznych rozważań w stylu Alana Moore’a, ani atakować czytelnika depresyjną atmosferą i przemocą, które są ulubionymi narzędziami Franka Millera. Mało tego. Nie musi nawet być skierowany do dorosłego czytelnika. Jedyny warunek jaki trzeba spełnić, to uwierzyć w to, co się pisze.
Chociaż bohaterowie urodzili się w świecie, w którym Spider-Mana zobaczyć można nie w kinie, tylko na ulicy, to fundamenty ich małoletniego życia były uniwersalne. Chodziło o akceptację, pokonanie niezrozumienia i ten młodzieńczy bunt przeciwko autorytetom, które ktoś arbitralnie narzucił. Vaughan za to niczego nie wciska. Okazuje się tym typem gościa, który siada, słucha i mówi dopiero, kiedy wie, że ma do powiedzenia coś więcej niż „odrób lekcje i idź spać”.
W nastoletnich rękach ta obrazkowa opowieść jawiła się niczym epicka epopeja, głos pokolenia. Kiedy te same ręce niebezpiecznie zbliżyły się do trzydziestki, Runaways przypomina, kim się było i nie pozwala przeistoczyć się w człowieka, którego czternaście lat temu byśmy znienawidzili. Albo uciekli przed nim z domu.