Gwiezdne Wojny towarzyszyły mi, odkąd pamiętam. Gdy byłem kilkuletnim dzieckiem, wbrew pozorom nie byłem zwolennikiem kreskówek, a choć też je oglądałem (Kacze opowieści rządzą!), to jeśli rodzice chcieli mieć kompletny spokój, puszczali mi trzy rzeczy: chińskie filmy kung fu, japońskie hity z Godzillą oraz właśnie Gwiezdne Wojny. To nie tak, że od razu stałem się fanem - na to byłem jeszcze zdecydowanie za młody, a moje zainteresowania filmowe krążyły wokół różnych gatunków.
Poduszka Gwiazdy Śmierci do pracy. Yoda i Maul trzymają, by nie upadła / fot. Adam Siennica
Pamiętam, że pierwszy seans filmu Star Wars: Episode IV - A New Hope na VHS to było zupełnie wyjątkowe doświadczenie. Oto dostałem film, który zadziałał na moje emocje i wyobraźnię jak nic innego wcześniej i później. Podczas rodzinnego seansu oglądałem każdą scenę jak zaczarowany. Chłonąłem minuty, z ciarkami na plecach wsłuchiwałem się w opowieść Obi-Wana o Mocy i strasznie bałem się Dartha Vadera. Rodzice mi opowiadali, że moja reakcja jako dziecka na Gwiezdne Wojny była czymś, czego nigdy nie widzieli. Saga to zawsze były dla mnie emocje - prosta, czasem nawet banalna historia i aktorstwo na nierównym poziomie (ten Luke Skywalker...) nie miały żadnego znaczenia. Gwiezdne Wojny sprawiają, że je tak naprawę ogląda się sercem. Zapominam o niedociągnięciach, których jestem świadomy - liczy się jedynie przygoda. I tak też jest za każdym razem przy każdej części. Do tej pory za każdym razem, oglądając Gwiezdne Wojny, staję się kilkuletnim dzieckiem, które ze szczerą radością na twarzy i łzami w oczach ogląda coś, co stało się integralną częścią życia. Oczywiście przez wiele lat dzieciństwa Gwiezdne Wojny były dla mnie jedynie ulubionych filmem. Pasja rozwijała się powoli - pojawiało się zainteresowanie zakulisowymi rzeczami, książkami i innych aspektami uniwersum. Trochę też żałuję, bo przez to oryginalne figurki z lat 80. zaginęły gdzieś w akcji... Myślę, że bycie fanem poznałem tak naprawdę w 1997 roku, gdy po raz pierwszy mogłem obejrzeć Oryginalną Trylogię na wielkim ekranie. Pomimo tego, że do 1997 roku oglądałem te filmy tysiące razy, nie miało to znaczenia, bo emocje w kinie są nieporównywalne z czymkolwiek - można mieć super kino domowe w domu, ale nigdy nie będzie odczuwać się tego filmu w taki sam sposób. Są to produkcje, które w kinie działają inaczej. W tamtym momencie moje zainteresowanie Gwiezdnymi Wojnami przemieniło się w pasję, jeszcze bardziej rozpaloną przez Prequel Trylogię, którą lubię i cenię. Właśnie w okresie części 1-3 byłem aktywny w fandomie - czytałem wszystko (książki, komiksy, newsy), komentowałem, kolekcjonowałem (eksponatów trochę się już zebrało...), grałem w gry, dyskutowałem, a nawet wstąpiłem do fanowskiego zakonu Jedi, który potem rozbił się przez zapędy Ciemnej Strony Mocy u niektórych członków. Pamiętam też pewne sytuacje z różnych dyskusji w komentarzach do newsów na portalach. Raz rozpocząłem rozmowę na tysiące komentarzy z jedną osobą - ja broniłem Star Wars: Episode I - The Phantom Menace, on atakował. Ostatecznie zakończyło się to remisem. I wiecie co? Do dziś mam kontakt z niektórymi ludźmi, które poznałem właśnie podczas tej dyskusji z okresu panowania w kinach Prequel Trylogii. To też w tamtym okresie przełożyło się na życie codzienne - w szkole i potem na studiach częściej mówiono na mnie Jedi niż po imieniu. Do dziś wiele osób nadal tak do mnie mówi. Nigdy nie należałem do fanów lubiących się przebierać - koszulka z jakąś grafiką z Gwiezdnej Sagi wystarcza mi w zupełności. Ewentualnie do tego jeden z mieczy świetlnych w rękę i jestem gotowy na seans. Tak w ogóle, to w kolekcji mam zaledwie dwa miecze świetlne, a choć oficjalna replika miecza Vadera z części IV jest wisienką na torcie, najmilej wspominam ten, który niestety nie przetrwał próby czasu. Na 21 urodziny dostałem bowiem od przyjaciół ze studiów... ręcznie robiony miecz świetlny. Wiecie - rura od odkurzacza, żarówki, rękojeść nie pamiętam z czego i sprawne ręce w połączeniu z umiejętnościami dały coś, co zapewniało większą radość niż jakikolwiek inny prezent w życiu. Mało wojowałem kijami w dzieciństwie przez brak zainteresowania znajomych, więc coś takiego było czymś wyjątkowym. Podczas swojej aktywności fanowskiej jedynie pisałem fan fiction, czyli mojego pomysłu opowiadania w świecie Gwiezdnych Wojen. Udało mi się stworzyć trzy obszerne historie, które gdzieś w necie nadal krążą. Pamiętam do dziś ten okres pisania, który ładnie też pokazuje, jak działają Gwiezdne Wojny: były wakacje, wstawałem o 6 i pisałem do 23, a zasypiając, myślałem o dalszych przygodach mojego fikcyjnego bohatera. Towarzyszyły temu wyjątkowe emocje. Dobra zabawa, a czy wyszło dobrze - nie mnie oceniać.
Nocna lampka / fot: Adam Siennica
Dla mnie Gwiezdne Wojny już od dawna nie są filmem - to jest styl życia. Nie do końca chodzi tylko o pasję, kolekcjonowanie i emocje, jakie wywołują, ale też to, jak się je postrzega i jaki mają wpływ na życie codzienne. Proste maksymy, takie jak "rób albo nie rób, nie ma próbowania" czy "nie ma emocji - jest spokój", motywowały mnie w chwilach, gdy było to potrzebne. Gdy brakowało sił na działanie - Gwiezdne Wojny nie tylko nastrajały pozytywnie, ale dawały siłę. Gdy działo się źle - pocieszały i zapewniały ucieczkę od tych chwil. Gdyby nie Gwiezdne Wojny, nie robiłbym w życiu tego, co robię. Stały się czymś w rodzaju najlepszego przyjaciela, który pomoże, uspokoi, wskaże drogę i da Moc.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj