Moje Gwiezdne Wojny – felieton Adama Siennicy
Dziś 18 listopada, więc do premiery filmu Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy został równy miesiąc. Tak oto rozpoczynamy minicykl, w którym każdy redaktor przedstawi Wam swoje podejście do Gwiezdnych Wojen i wspomnienia, jakie się z nimi wiążą.
Dziś 18 listopada, więc do premiery filmu Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy został równy miesiąc. Tak oto rozpoczynamy minicykl, w którym każdy redaktor przedstawi Wam swoje podejście do Gwiezdnych Wojen i wspomnienia, jakie się z nimi wiążą.
Gwiezdne Wojny towarzyszyły mi, odkąd pamiętam. Gdy byłem kilkuletnim dzieckiem, wbrew pozorom nie byłem zwolennikiem kreskówek, a choć też je oglądałem (Kacze opowieści rządzą!), to jeśli rodzice chcieli mieć kompletny spokój, puszczali mi trzy rzeczy: chińskie filmy kung fu, japońskie hity z Godzillą oraz właśnie Gwiezdne Wojny. To nie tak, że od razu stałem się fanem - na to byłem jeszcze zdecydowanie za młody, a moje zainteresowania filmowe krążyły wokół różnych gatunków.
Pamiętam, że pierwszy seans filmu Star Wars: Episode IV - A New Hope na VHS to było zupełnie wyjątkowe doświadczenie. Oto dostałem film, który zadziałał na moje emocje i wyobraźnię jak nic innego wcześniej i później. Podczas rodzinnego seansu oglądałem każdą scenę jak zaczarowany. Chłonąłem minuty, z ciarkami na plecach wsłuchiwałem się w opowieść Obi-Wana o Mocy i strasznie bałem się Dartha Vadera. Rodzice mi opowiadali, że moja reakcja jako dziecka na Gwiezdne Wojny była czymś, czego nigdy nie widzieli.
Saga to zawsze były dla mnie emocje - prosta, czasem nawet banalna historia i aktorstwo na nierównym poziomie (ten Luke Skywalker...) nie miały żadnego znaczenia. Gwiezdne Wojny sprawiają, że je tak naprawę ogląda się sercem. Zapominam o niedociągnięciach, których jestem świadomy - liczy się jedynie przygoda. I tak też jest za każdym razem przy każdej części. Do tej pory za każdym razem, oglądając Gwiezdne Wojny, staję się kilkuletnim dzieckiem, które ze szczerą radością na twarzy i łzami w oczach ogląda coś, co stało się integralną częścią życia.
Oczywiście przez wiele lat dzieciństwa Gwiezdne Wojny były dla mnie jedynie ulubionych filmem. Pasja rozwijała się powoli - pojawiało się zainteresowanie zakulisowymi rzeczami, książkami i innych aspektami uniwersum. Trochę też żałuję, bo przez to oryginalne figurki z lat 80. zaginęły gdzieś w akcji... Myślę, że bycie fanem poznałem tak naprawdę w 1997 roku, gdy po raz pierwszy mogłem obejrzeć Oryginalną Trylogię na wielkim ekranie. Pomimo tego, że do 1997 roku oglądałem te filmy tysiące razy, nie miało to znaczenia, bo emocje w kinie są nieporównywalne z czymkolwiek - można mieć super kino domowe w domu, ale nigdy nie będzie odczuwać się tego filmu w taki sam sposób. Są to produkcje, które w kinie działają inaczej. W tamtym momencie moje zainteresowanie Gwiezdnymi Wojnami przemieniło się w pasję, jeszcze bardziej rozpaloną przez Prequel Trylogię, którą lubię i cenię. Właśnie w okresie części 1-3 byłem aktywny w fandomie - czytałem wszystko (książki, komiksy, newsy), komentowałem, kolekcjonowałem (eksponatów trochę się już zebrało...), grałem w gry, dyskutowałem, a nawet wstąpiłem do fanowskiego zakonu Jedi, który potem rozbił się przez zapędy Ciemnej Strony Mocy u niektórych członków. Pamiętam też pewne sytuacje z różnych dyskusji w komentarzach do newsów na portalach. Raz rozpocząłem rozmowę na tysiące komentarzy z jedną osobą - ja broniłem Star Wars: Episode I - The Phantom Menace, on atakował. Ostatecznie zakończyło się to remisem. I wiecie co? Do dziś mam kontakt z niektórymi ludźmi, które poznałem właśnie podczas tej dyskusji z okresu panowania w kinach Prequel Trylogii. To też w tamtym okresie przełożyło się na życie codzienne - w szkole i potem na studiach częściej mówiono na mnie Jedi niż po imieniu. Do dziś wiele osób nadal tak do mnie mówi.
Nigdy nie należałem do fanów lubiących się przebierać - koszulka z jakąś grafiką z Gwiezdnej Sagi wystarcza mi w zupełności. Ewentualnie do tego jeden z mieczy świetlnych w rękę i jestem gotowy na seans. Tak w ogóle, to w kolekcji mam zaledwie dwa miecze świetlne, a choć oficjalna replika miecza Vadera z części IV jest wisienką na torcie, najmilej wspominam ten, który niestety nie przetrwał próby czasu. Na 21 urodziny dostałem bowiem od przyjaciół ze studiów... ręcznie robiony miecz świetlny. Wiecie - rura od odkurzacza, żarówki, rękojeść nie pamiętam z czego i sprawne ręce w połączeniu z umiejętnościami dały coś, co zapewniało większą radość niż jakikolwiek inny prezent w życiu. Mało wojowałem kijami w dzieciństwie przez brak zainteresowania znajomych, więc coś takiego było czymś wyjątkowym. Podczas swojej aktywności fanowskiej jedynie pisałem fan fiction, czyli mojego pomysłu opowiadania w świecie Gwiezdnych Wojen. Udało mi się stworzyć trzy obszerne historie, które gdzieś w necie nadal krążą. Pamiętam do dziś ten okres pisania, który ładnie też pokazuje, jak działają Gwiezdne Wojny: były wakacje, wstawałem o 6 i pisałem do 23, a zasypiając, myślałem o dalszych przygodach mojego fikcyjnego bohatera. Towarzyszyły temu wyjątkowe emocje. Dobra zabawa, a czy wyszło dobrze - nie mnie oceniać.
Dla mnie Gwiezdne Wojny już od dawna nie są filmem - to jest styl życia. Nie do końca chodzi tylko o pasję, kolekcjonowanie i emocje, jakie wywołują, ale też to, jak się je postrzega i jaki mają wpływ na życie codzienne. Proste maksymy, takie jak "rób albo nie rób, nie ma próbowania" czy "nie ma emocji - jest spokój", motywowały mnie w chwilach, gdy było to potrzebne. Gdy brakowało sił na działanie - Gwiezdne Wojny nie tylko nastrajały pozytywnie, ale dawały siłę. Gdy działo się źle - pocieszały i zapewniały ucieczkę od tych chwil. Gdyby nie Gwiezdne Wojny, nie robiłbym w życiu tego, co robię. Stały się czymś w rodzaju najlepszego przyjaciela, który pomoże, uspokoi, wskaże drogę i da Moc.
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1961, kończy 63 lat