Moje Gwiezdne Wojny – tak się nazywa ten cykl. Cóż, zawsze żyłem w przekonaniu, że każdy ma je w sobie. Że każdy chociaż raz w życiu miał styczność ze starą trylogią. Że każdy zna drogę Luke’a Skywalkera, był świadkiem śmierci Bena Kenobiego i dwukrotnego zniszczenia Gwiazdy Śmierci. I zawsze uważałem, że każdy wie, kim tak naprawdę jest Darth Vader. Z czasem jednak zorientowałem się, że nie wszyscy zaznajomieni są z kosmiczną sagą – a wśród nich przyjaciele ze studiów, znajomi z pracy, rodzina nawet. Nie pozostało mi nic innego, jak z okropnie im zazdrościć. Mój kłopot polega na tym, że nie pamiętam mojego pierwszego seansu Gwiezdnych Wojen… ani drugiego, ani trzeciego. Ja je po prostu znałem. Gdy jeszcze byłem przedszkolakiem, mój tata przyniósł mi i dwójce moich braci trzy kasety z przegranymi skądś Gwiezdnymi Wojnami, po jednej dla każdego – mieliśmy sobie wybrać. Mój brat bliźniak wziął Star Wars: Episode IV - A New Hope, starszy chciał Star Wars: Episode VI - Return of the Jedi, a ja zostałem z Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back. I oglądaliśmy – mieliśmy w swoim spokoju dwudziestokilkucalowy kineskopowy telewizor z podłączonym magnetowidem, co wtedy było dla nas szczytem luksusu. Gdy Star Wars: Episode I - The Phantom Menace pojawiło się w kinach, miałem 6 lat. Tata, a jakże, największy wtedy fan sagi, zabrał nas do kina Luna (już nieistniejącego, przerobionego na jakiś supermarket) na nowe Gwiezdne Wojny. To było coś nowego, coś innego, coś, co mogę pamiętać, tak jak kolejne części reżyserowane przez Lucasa. W podstawówce miałem piórnik z Obi-Wanem, a po godzinach namiętnie oglądaliśmy Mroczne widmo, później Atak klonów, wreszcie Zemstę Sithów na VHS. No url Ileż to razy otłukiwaliśmy się z moim starszym bratem kijami od miotły albo butelkami po wodzie, udając mistrzów Jedi. Ile razy udawaliśmy, że potrafimy przenosić różne przedmioty dzięki sile Mocy. Ile godzin przegraliśmy w Jedi Outcast, Jedi Academy czy nieśmiertelne Star Wars Episode I: Racer. Z czasem wielka fascynacja Gwiezdnymi Wojnami gdzieś ulatywała – inne filmy, zainteresowania, obowiązki zaczęły mnie zajmować, a jednak kosmiczna saga zawsze gdzieś tam była i przy każdej możliwej okazji, czyli średnio raz na dwa lata, odświeżanie serii lub chociaż Imperium kontratakuje stawało się niejako obowiązkiem, rytuałem. Zresztą mój brat poszedł w zupełnie inną stronę - to on zaczął coraz bardziej interesować się Gwiezdnymi Wojnami, a teraz prawie zawodowo tworzy wspaniałe zdjęcia z figurkami z filmu, które mogę oglądać godzinami. Czego więc zazdrościć ludziom, którzy Gwiezdnych Wojen nie oglądali? Przecież z filmami tymi wiąże się całe moje dzieciństwo, masa wspomnień oraz taka, a nie inna wyobraźnia. Zazdroszczę im tego, że będą mogli przeżyć przygodę, którą my przeżywamy od zawsze, po raz pierwszy. Usiądą w fotelu, usłyszą charakterystyczny dżingiel wytwórni 20th Centrury Fox, po czym ekran wypełni czarny obraz, na którym pojawi się słynne „A long time ago in a galaxy far, far away…”, które ustąpi wybuchowi muzyki Williamsa, planszy tytułowej i szybkiemu streszczeniu sytuacji w Galaktyce. To będzie początek ich przygody, ponadpokoleniowej historii, która łączy tych, którzy już ją poznali. A powyższe słowa piszę dosłownie na chwilę przed maratonem Starej Trylogii zorganizowanym przeze mnie dla znajomych, którzy Gwiezdnych Wojen nie widzieli. No url Czas jest przecież odpowiedni, w końcu do premiery Star Wars: The Force Awakens zostały 3 tygodnie! Trzy tygodnie do najbardziej oczekiwanego filmu w historii. Nie tylko przeze mnie, ale przez ogromną rzeszę ludzi, dla których seans ten jest jak spełnienie marzeń. Jasne, nie mogłem doczekać się premiery Interstellar Christophera Nolana, mojego ukochanego reżysera, a w następnym tygodniu udałem się do kina jeszcze kilkakrotnie, by obejrzeć ten film na dużym ekranie, ale Gwiezdne Wojny to moje dzieciństwo, karmiłem się tymi historiami przez cały mój okres dorastania. Teraz, będąc we w miarę dojrzałym wieku, mam wreszcie okazję czerpać z tej historii całą przyjemność. Ani poprzednie, ani następne pokolenia nie będą już tego odczuwać, tak jak ja nie odczuwałem niesamowitej presji podczas premiery Mrocznego widma. Ale teraz jest nas jeszcze więcej – i dzieci Starej, i dzieci Nowej Trylogii. Wszyscy razem czekamy na najbardziej niezwykłe widowisko w historii kina. Za rok pojawi się kolejny film… i kolejny… i kolejny, aż rozrośnie się to uniwersum na wzór innych filmowych franczyz. To już nie będzie to samo. Czerpię więc przyjemność z każdej chwili oczekiwania. Premierę Przebudzenia Mocy traktuję więc jako swój „pierwszy raz”. Wreszcie ja czekam na Gwiezdne Wojny, a nie Gwiezdne Wojny na mnie. Wreszcie mogę wspólnie z resztą przeżywać i śledzić kolejne materiały. Gdy pojawił się finałowy zwiastun, byłem we Wrocławiu na festiwalu. Mój kolega siedział do 5 rano, gdy wreszcie trailer w sieci się pojawił, oglądał go pewnie dwudziestokrotnie, zanim poszedł spać. Ja zaś postanowiłem stworzyć z tego odpowiedni moment – pobudka, prysznic, poranna kawa i zostało pół godziny do wyjścia. Odpalam komputer, podłączam słuchawki, ignoruję załamanie się social mediów pod naporem zwiastuna i włączam trailer ze spokojem. Pierwsze sceny, muzyka Williamsa, Han mówi, że to wszystko, co było moim dzieciństwem, wydarzyło się naprawdę. A ja mam łzy w oczach. Bo świat, w którym się wychowałem, znów ożył. I ożyje jeszcze piękniej oraz w jeszcze większej skali już 18 grudnia równo z wybiciem północy. Od tego momentu niech się dzieje co chce. Tej chwili, tych emocji nikt mi nie zabierze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj