Skoro już pojawia się kwestia wiary, to Hollywood ostatnich lat wydaje się mieć spory problem ze zrozumieniem pochodzącej z Apokalipsy św. Jana zasady: „Obyś był zimny albo gorący!”. Papieże liberalizmu i piewcy emancypacji z Fabryki Snów chcą przekonać opinię publiczną, że w tej samej sprawie najpierw można być gorącym, później zimnym. Dla filmowców i aktorów wszystko sprowadza się do aspektu rzekomej niewiedzy. Dla postronnego i mającego trochę oleju w głowie obserwatora wytłumaczenie jest znacznie prostsze: to właśnie przejaw gówno prawdy. Cała sprawa na kilometr cuchnie dwulicowością i hipokryzją. Ledwie kilka miesięcy temu nikt z zabierających dzisiaj głos w tej kwestii aktorów nie miał żadnego problemu z tym, że Weinstein na czerwonym dywanie był obcałowywany ze wszystkich stron – w zasadzie ustawiała się tam spora kolejka, wciąż pukająca do nieba (Streep nazwała przecież swojego przyjaciela "Bogiem") bram. Gdy producent uzupełniał skarbonkę amerykańskiej Partii Demokratycznej, Hillary Clinton i Barack Obama bili przed nim pokłony, zapewniając Harveya o swojej serdecznej przyjaźni i akcentując lojalnościowy aspekt takiego postępowania. W żadną lojalność w odniesieniu do Hollywood jednak nie wierzcie: Los Angeles dzisiejszej doby to prawdziwe Eldorado obłudy, gdzie ludzie-chorągiewki szukają najwygodniejszej i najbezpieczniejszej pozycji do podtrzymania swojego statusu. Hollywood w ostatnich dniach serwuje nam osobliwą wariację na temat bitwy pod Stalingradem: wróg-Weinstein, który przez dłuższy czas spuszczał nam bęcki, dotarł do punktu krytycznego; granicy, za którą nic już nie ma. Ruszyło kontrnatarcie; front jest tak pojemny, że jeśli w nim nie jesteś, to decydenci z Los Angeles mogą ci akurat pokazać czerwoną kartkę. W tych kategoriach za marszałka Żukowa chciał robić brat Harveya, Bob Weinstein. Na podstawie jego oświadczenia możemy wyprowadzić wniosek, że jest z nim trochę jak z kotem Schrödingera – o poczynaniach członka swojej rodziny wiedział i nie wiedział jednocześnie. W dodatku zapobiegliwy braciszek chciał dołączyć do inicjatywy „Ja też” i przyznał, że nikczemny Harvey również go prześladował. Słowa te padły dzień przed tym, jak w swoje urodziny Bob został oskarżony o molestowanie. Stężenie absurdu przekracza wszelkie granice. Dostojni członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej wypuścili już nawet Krakena z klatki i odebrali Harveyowi przywilej zasiadania w swoim gronie. Tym samym, w którym nadal znajdują się Bill Cosby czy Roman Polański – obu z nich zapewne nikt za wzór cnót wszelakich nie uzna. Decyzja akademików jest jednak tylko fasadowa; gdzieś na najgłębszym poziomie zdecydowali się oni podstemplować prawdziwy obraz funkcjonowania Fabryki Snów. I tak przez lata żadnego oficjalnego problemu Weinsteina tam nie było. Jego filmy generowały potężne zyski, aktorzy zabijali się o role, kieszenie odpowiednich osób były systematycznie uzupełniane. Gdy cały cyrk w końcu wjeżdżał do tego czy innego miasta, choćby w trakcie corocznego rozdania Oscarów, mający świadomość sytuacji dojrzali ludzie zamieniali się nieopatrznie w uczestników szkolnej akademii, którzy za wszelką cenę muszą recytować wierszyk o wyświechtanych do bólu równouprawnieniu czy ekologii. Przedstawienie musiało trwać, a zakończyło je dopiero uderzenie z zewnątrz, ze świata mediów. Patrząc przez ten pryzmat, wiele gwiazd Hollywood zasłużyło na wszystkie statuetki – to w końcu rola ich życia, odgrywana nieustannie od dwóch czy nawet trzech dekad. Nie zrozumcie mnie źle: celem poniższego tekstu nie jest żadne rozmywanie problemu czy próba wejścia w rolę komentatora-ironisty, który oświeci czytelnika, jak się sprawy rzeczywiście mają. Postępowanie Weinsteina to przecież realny dramat wielu niewinnych kobiet, które spotkanie z producentem naznaczyło już prawdopodobnie do końca życia. Ze wszech miar będę popierał inicjatywy, mające przełożyć się na naszkicowanie skali problemu molestowania w dzisiejszym świecie, nawet jeśli jego definicja jest nietransparentna, a podejście do niego tak arbitralne, że niekiedy prowadzi do ujawnienia przypadków kuriozalnych w swojej naturze. To właściwie nie tyle prawo ofiar, co ich pierwszorzędny obowiązek. Będę miał jednak olbrzymi kłopot z tym, że w całej tej refleksji zapomina się o jej źródłach w postaci taplającego się w hipokryzji i obłudzie środowiska Hollywood. Przekreślamy w ten sposób pojęcie zbiorowej odpowiedzialności; to o tyle wygodniejsze, że łatwiej pasjonować się medialnym skandalem i stanąć po stronie większości. Pytanie brzmi zaś: gdzie w tym wszystkim miejsce na rachunek sumienia? Jakby nie patrzeć, wszystkim nam chodzi dziś o danie świadectwa prawdzie. Tej, której nie poprzedza żadne gówno.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj