Ksiądz Józef Tischner uczył nas, że istnieją trzy prawdy: świento prawda, tys prawda i gówno prawda. Jak pokazuje przypadek oskarżonego o molestowanie seksualne Harvey Weinstein, ta ostatnia ma się dziś lepiej, niż moglibyśmy podejrzewać. Już nie tylko Stany Zjednoczone, ale cały świat żyje sprawą producenta filmowego, który między wypuszczaniem kolejnych obrazów firmowanych swoim nazwiskiem za punkt honoru wziął sobie pokazywanie kobietom ich miejsca w szeregu. Zwierzaka Weinsteina, najczęściej przyodzianego w gustowny szlafrok, świerzbiły nawet nie tyle rączki, co chore instynkty, którym wszem wobec dawał upust. Pod osłoną nocy Harvey zamieniał się jednak w prawdziwego superbohatera, którego kochały tłumy. Zdobywcy Oscarów dziękowali mu częściej niż Bogu, a on sam brylował na ściankach i innych bankietach, otoczony przez rozentuzjazmowaną śmietankę towarzyszką. Wiadomo, prawdziwy heros potrzebuje przecież podwójnej tożsamości. Sęk w tym, że cała sprawa tylko pozornie jest jednoznaczna. Na drugim biegunie modnego w ostatnich dniach potępiania producenta powstaje bowiem pytanie zasadnicze: czemu w Hollywood żyje tak dużo strusi? W końcu przez ostatnie 30 lat elita Fabryki Snów z nie do końca jasnych przyczyn raz po raz wsadzała głowę w piasek, gdy tylko jakieś oskarżenia w stosunku do Weinsteina wychodziły na światło dzienne. Przekaz wydaje się czytelny: w świecie X Muzy wszystko zostanie ci wybaczone, jeśli tylko masz władzę i siedzisz na tronie. Zrzucenie z niego wiąże się z nieuchronnym rozdziobaniem cię przez kruki, wrony i Meryl Streep. Tajemnicą poliszynela jest to, że w Hollywood od dekad wieją przede wszystkim wiatry o kierunku liberalnym czy liberalno-lewicowym. Tak jakby jego mieszkańcy w trakcie zajadania się chińskimi ciastkami z wróżbą zawsze natrafiali na karteczkę z napisem: „emancypacja”. Sęk w tym, że gdyby założyć liberalny kościół ze swoim papieżem, to elita Los Angeles zapewne i tak byłaby od niego świętsza. Zjawisko to miało przez lata potężny wpływ na popkulturę i ogólnie sztukę. To z Fabryki Snów płynęły pierwsze sygnały do kulturowej rewolucji czy rozliczania się z innymi dziejowymi przemianami. W ostatnim czasie Hollywood coraz częściej dopada jednak starość moralnego Pariasa. Filmowcy i aktorzy dwoją się i troją, by po łyku szampana i w blasku fleszy wygłosić swoje credo, najczęściej utkane z tych samych słów-kluczy: równouprawnienie, obrona mniejszości, zrównanie płac obojgu płciom, ochrona środowiska. Nawet jeśli cele są szczytne i kierunki ich realizacji przemyślane, to sprawa Weinsteina najdobitniej pokazuje, że Fabryka Snów zdaje egzamin z etyki wyłącznie wtedy, gdy ma na to ochotę. Jeśli ktoś magnatom filmowego świata chce wystawić pałę z zachowania, to najczęściej przywołują oni tytuł swojej zapewne ulubionej produkcji: See No Evil, Hear No Evil. Lista kobiet, które przyznają się do bycia ofiarą Weinsteina, stale się powiększa. W żadnym wypadku nie może się jednak ona równać ze spisem osób przez lata deklarujących swoje uwielbienie dla producenta. I tak Harvey był dobrym wujkiem, troskliwym ojcem, prawdziwym przyjacielem, wizjonerem, tytanem. Jego pozycja była tak silna, że jakakolwiek próba jej podważenia wiązała się ze społecznym ostracyzmem tudzież upupieniem. W myśl zasady: Weinstein cię przeklnie, skończysz w piekle. Stając naprzeciw takiej potęgi, lepiej trzymać język za zębami. Jeśli jednak o odrażającej stronie producenta od lat mówiło całe Hollywood, to postawy świata X Muzy nie da się w żaden sposób obronić. Mechanizm zazwyczaj był ten sam: Harvey zwabiał swoje ofiary pod pretekstem przesłuchania do roli czy czytania scenariusza, następnie zakrywał swoją ciążę spożywczą tym czy innym szlafrokiem i obiecywał Bogu ducha winnej kobiecie złote góry. Gdy poziom naiwności reprezentantki płci żeńskiej był dla producenta niekorzystny, to pojawiały się dwa rozwiązania: groźby o utracie pracy albo zapłata za milczenie. Chyba nikt z nas nie ma wątpliwości, że osadzony w kinowej rzeczywistości stereotyp o robieniu kariery przez łóżko ma w sobie więcej prawdy, niż byśmy tego chcieli. Wedle doniesień jacyś chojracy chcieli Weinsteinowi dać nauczkę za jego niecne praktyki: Brad Pitt miał mu pogrozić palcem za podchody do swojej dawnej dziewczyny, Gwyneth Paltrow, a Ben Affleck, zapewne zaraz po wypiciu bruderszaftu, ostrzegał go, by „więcej tego nie robił”. Problem polega na tym, że to było przeszło dekadę temu. Tuż przed tym, gdy Courtney Love podkreślała, jak wielkie zakłamanie trawi całe Hollywood w tej sprawie. Nie do końca jestem w stanie pojąć mechanizmy rządzące światem kina, ale wygląda na to, że fotka z Weinsteinem była dla aktorów tym, czym dla obozu Solidarności zdjęcie z Lechem Wałęsą przed wyborami do parlamentu w 1989 roku – przepustką do lepszej rzeczywistości. Uśmiechnięte twarzyczki Meryl Streep i Matt Damon sprzed lat doskonale kontrastują z ich posępnym obliczem z ostatnich dni. Prawdopodobnie najbardziej symptomatyczny jest przypadek Emma Watson. Jej okręt zacumował już nawet w porcie zwanym Organizacja Narodów Zjednoczonych, gdzie aktorka wygłosiła płomienną przemowę na temat równouprawnienia kobiet. Jej wyczyny zdecydowanie blakną jednak wtedy, gdy weźmiemy pod uwagę, że Watson była swego czasu protegowaną Weinsteina, wożąc się po Los Angeles jego limuzyną. Dziś gwiazda filmu go potępia, podobnie jak inni niedawni przyjaciele producenta. Wygląda więc na to, że łaska Hollywood na pstrym koniu jeździ. Patrząc z tej perspektywy, trudno rozstrzygnąć, czy zachęcające do zmiany rzeczywistości na lepszą Watson lub Angelina Jolie są w swoich przemowach do bólu szczere. Może mamy do czynienia jedynie z marketingowymi zabiegami tudzież projekcją nowego, wspaniałego świata, którą można wcisnąć do łbów zapatrzonej gawiedzi? W tym miejscu za Adasiem Miauczyńskim należałoby powiedzieć: A ja już w nic nie wierzę…
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj