Pierwszy dzień Star Wars Celebration Europe był prawdopodobnie najmocniejszy. Panel Marka Hamilla, rozstawienie wszystkich atrakcji i niesamowity panel filmu Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie.
Pierwszy dzień Star Wars Celebration Europe tak naprawdę zaczął się o 20:00 w czwartek. Wówczas najbardziej zagorzali fani mogli stanąć w kolejce po opaski na panele, na które chcieli iść. Jako że zaczynano je rozdawać o 6:00 dnia następnego, czekało ich całonocne czuwanie. Sam też rozważałem taki scenariusz, lecz gdy dotarłem po 21:00 w czwartek na miejsce, okazało się, że czeka może 50-60 osób. Większość fanów uznała, że to nie ma sensu, bo każdy z nich chce na drugi dzień należycie przeżywać te emocje i "kontaktować". Okazało się, że cała ta idea była niepotrzebna. Po przyjeździe w piątek chwilę po 6 rano moim oczom ukazała się kolejka pokaźnych rozmiarów - na oko jakieś 300 osób. Szło to sprawnie, gdyż w kolejce na panel filmu Rogue One: A Star Wars Story czekałem zaledwie około godzinę. Wytyczne odnośnie opasek były dość nieczytelne przed Star Wars Celebration, a okazało się, że nie było tak strasznie - jeśli przyjechało się chwilę wcześniej, wszystko się dostało. Całość zaczynała się równo o 10:00, więc trzeba było poczekać. Ten czas wykorzystałem do przyjrzenia się ochronie, która była podwójnie nadgorliwa z uwagi na wydarzenia w Nicei. Dzięki temu każdy czuł się bezpiecznie.
Impreza odbywa się w London Excel Centre i jeśli tam nie byliście, powiem Wam wprost - jest to ogromny teren. Kilka hal, które wydaje się, że nie mają końca (na oko to takie z Pyrkonu razy kilka) i atrakcje, które atakują z każdej strony. Tak naprawdę pierwsze wrażenie (poza naturalną radością) to przytłoczenie i zmieszanie. Gdy wchodzicie do pierwszej lepszej hali i dostajecie wręcz oczopląsu, naprawdę nie wiadomo, czy iść w lewo, bo tam akurat jest prezentacja droidów R2 fanów, którzy je budowali, czy w prawo, gdzie są setki niesamowitych gadżetów. Chociaż chodziłem niemal non stop z przerwą na dwa panele (każdy po godzinę), jestem przekonany, że w pierwszy dzień obejrzałem może 50% atrakcji. Jest ich tam naprawdę wiele!
Przede wszystkim co chwilę można było zobaczyć cosplayerów, z którymi można było robić zdjęcia. Na polu walki są obecne garnizony 501. Legionu z całego świata, czyli organizacji fanowskiej zrzeszającej osoby w najbardziej profesjonalnych kostiumach, które w 102% odzwierciedlają to, co widzieliśmy w filmie. Klasa sama dla siebie. Fani "z zewnątrz" także potrafili pozytywnie zaskoczyć. Jeden Chewie wyglądał, jakby był prosto z filmu. Nadzwyczajne wrażenie, szczególnie że cosplayer chodził na czymś zwiększającym jego wzrost. Można było dostrzec piękny obrazek w postaci cosplayerek Rey. Uroczy widok, gdy małe dziewczynki przychodzą w wymyślnych strojach podobnie zachwycone jak dorosłe kobiety przebierające się za Rey. Gwiezdne Wojny łączą pokolenia. Obok tego rządzą fani budujący R2 i BB-8. Mają własną wystawę z wieloma droidami różnego rodzaju, a kilka jeździ po terenie, gdzie wszyscy mogą sobie robić z nimi zdjęcia, a nawet je dotknąć. Nie dziwię się, że Lucasfilm zatrudnił tych ludzi do pracy przy części VII, bo naprawdę nie da się odróżnić ich fanowskiej produkcji od tych z filmu. To nie jest zabawka, ale imponujący i dopracowany do perfekcji model. Na terenie dostrzegłem też wersje LEGO, które ma kilka stoisk promujących swoje produkty. Są miejsca, gdzie można pograć w najnowszą odsłonę LEGO Star Wars, i takie do zabawy dla młodszych.
Pierwszą większą atrakcją była wystawa kostiumów z filmu Rogue One: A Star Wars Story. Można było tutaj zobaczyć kostiumy głównych bohaterów na czele z Jyn Erso, Crennisa granego przez Bena Mendelsohna oraz szturmowców, w tym nowego rodzaju, o nazwie Shoretrooper. Były też małe modele Gwiazdy Śmierci, AT-ATC (C od Cargo) oraz Tie Striker (zaskakujące w tym myśliwcu Imperium jest to, jak długie ma skrzydła; przypomina trochę przerobiony myśliwiec Dartha Maula). Naprawdę ta wystawa robi wyrażenie, bo można przyjrzeć się i dostrzec, jak doskonale dopracowane są te kostiumy. Warto było to zobaczyć.
Pierwszy panel odbył się o 11:30 w tzw. Celebration Stage i było to spotkanie z Markiem Hamillem. Tutaj napotkałem kolejny etap kolejkowania. Im szybciej przyjdziesz i zajmiesz kolejkę, tym większe szanse masz na naprawdę dobre miejsca z widokiem na scenę. Wygląda na to, że na takie panele trzeba przyjść minimum dwie godziny wcześniej, by zmieścić się w pierwszych kolejkach, które były podzielone na określone rzędy. Trudno tak naprawdę opisać, jakie to są emocje zobaczyć Luke'a Skywalkera na żywo, posłuchać jego anegdotek i opowieści oraz pośmiać się z jego żartów. Hamill zrobił prawdziwe show, wyjawiając różne ciekawostki, pokazując ogromny dystans do całej otoczki Gwiezdnych Wojen (pośmiał się z aury tajemnicy i innych detali) czy do pracy George'a Lucasa. Nawet raz zażartował, że razem z obsadą zmusili Lucasa do wygłoszenia napisanych przez niego dialogów. Tym samym nawiązał do głośnego powiedzenia z planu, mówiącego o tym, że to się da napisać, ale nie da się tego powiedzieć. Mark często też naśladował różne głosy, sprzedawał fajne historyjki, których przytaczanie zajęłoby mi większość tego tekstu (m.in. nazywa Carrie Fisher swoją siostrą, bo jak to z rodzeństwem bywa, widzą się raz na wiele lat). Mnie rozbawiła historia z pracy nad Przebudzeniem Mocy. Opowiedział, jak to miesiąc go torturowali, wysyłając na siłownię, by poprawił formę i zrzucił trochę kilogramów. Sądził, że dostanie sceny akcji, a potem okazało się, że gra krótką scenkę. Bynajmniej nie sprawiał wrażenia urażonego, bo całość utrzymywał w żartobliwym tonie. Odpowiadał też na pytania publiczności, a w nagrodę każdemu, kto je zadał, dawał zdjęcie ze swoim autografem.
Nie zabrakło też tematu, za który Mark Hamill jest także bardzo uwielbiany - roli Jokera. Pojawiły się nostalgiczne wspomnienia z czasów pracy nad serialem Batman oraz w końcu, po prośbach fanów, aktor wygłosił monolog Jokera z filmu Batman: The Killing Joke. Przestrzegał, że pewnie mu nie wyjdzie, bo trzeba się rozgrzać do bycia Jokerem, ale... to była tylko skromność. Usłyszenie Marka Hamilla mówiącego na żywo głosem Jokera łącznie z jego śmiechem to rzecz niezapomniana i perfekcyjna. Najjaśniejszy punkt programu. Tak naprawdę takie spotkanie śmiało mogłoby potrwać kilka godzin i nikomu by się nie znudziło, a Mark nadal sypałby ciekawostkami jak z rękawa. Było przede wszystkim luźno, zabawnie i nie do zapomnienia. Myślę, że dobrze podsumowują to słowa samego aktora o tym, iż on tu rozmawia z najbliższymi osobami. Bez sztywności, z dobrym żartobliwym zacięciem i tym pierwiastkiem, o którym nie da się zapomnieć. Sama końcówka była ciut zaskakująca, ponieważ okazało się, że Hamill na panel przyszedł z... pieskiem. Widać ma więcej wspólnego ze swoją "siostrą" Carrie Fisher, niż można było sądzić. W końcu ona też zawsze chodzi wszędzie ze swoim zwierzakiem.
Następne godziny to tak naprawdę ciągłe poznawanie terenu, rozglądanie się w poszukiwaniu gwiazd (dostrzegłem Dave'a Filoniego, twórcę Star Wars Rebeliantów, pozującego do zdjęć z fanami, ale sam nie zdążyłem go złapać). Pomimo chodzenia godzinami, ciągle zaskakiwałem sam siebie, odnosząc wrażenie, że wciąż odkrywam miejsca, w których jeszcze nie byłem. Jedną z takich niespodzianek był kącik robienia tatuaży. Można było przyjść i zrobić sobie tatuaż ręką mistrzów z Ink Fusion. Chętnych było co nie miara, a większość tatuażystów wyprzedała miejsca na cały Star Wars Celebration! Na terenie można było dostrzec fanów z rękami pełnymi tatuaży w klimacie Gwiezdnych Wojen.