Nic prostszego, niż trafić na Comic Con, nawet gdy ktoś wybiera się na konwent po raz pierwszy. Otóż wystarczy wsiąść w odpowiednią kolejkę. Skąd wiemy, że jest odpowiednia? Poznajemy po współpasażerach, bo już wtedy rozpoczyna się parada strojów wszelkiej maści. Po dojechaniu na przystanek przy Javits Center trzeba zaś tylko skręcić w lewo przy Batmanie, wyminąć… cholera wie, za co się ten gościu przebrał… a potem w prawo za grupą postaci z anime i już widać potężny szklany budynek, a przed nim kolejkę. (Szczęśliwcy, jak prasa, kolejkę omijają i wchodzą innym wejściem.)
Pierwszym punktem programu jest tzw. Show Floor, czyli część targowa. Ludzie, czego tu nie ma! W sumie pierwszego dnia spędziłem na tych dwóch halach około pięciu godzin, co pozwoliło ledwie przejść przez całość, zaglądając do większości stoisk (trudno się ogarnąć w tym gąszczu i wiele się przegapia) oraz robiąc swoje zakupy. Znalazłem m.in. kolorowankę Die Hard, serię książeczek Star Wars autorstwa Williama Szekspira, figurki Tylera Durdena z Fight Club, całą tonę komiksów, jeszcze większą górę komiksów w formie zeszytów, kilku wydawców książkowych i cholera jedna wie, co jeszcze. Stoisk jest grubo ponad dwa tysiące, więc wybaczcie, że nie opiszę wszystkich. Generalnie jednak kupić się dla wszystko, co popkulturowe. (Z wyjątkiem koszulek z Hellboyem – najprawdopodobniej umrę, nie mając takowej, skoro nawet na NYCC jest nie do dostania.)
Swoją drogą, choć znajdzie się sporo stoisk z niższymi niż klasycznie cenami, generalnie obowiązują te okładkowe i katalogowe. W przypadku zaś rzeczy ekskluzywnych na NYCC, niekiedy sprzedawcy sprawiają wrażenie, jakby stuknęli się w głowę – np. Dark Horse Comics za zapalniczkę Zippo z logiem B.P.R.P. woła 40 dolarów.
Poza częścią handlową jednak mamy również bardzo bogatą ofertę programową. I tu pierwsza uwaga: nie na wszystko się dostaniecie, bo aby wejść na przykład na scenę główną, trzeba z samego rana stanąć w kolejce i zaklepać miejsce poprzez „piknięcie” swojej przepustki (to RFID, więc nawet na wejściu i wyjściu z konwentu trzeba pikać się z ochroną) – swoją drogą, dobry pomysł, bo odstoisz swoje na początku, a potem idziesz gdzieś indziej i wracasz na swój panel, bo masz pewne wejście. Niektóre punkty programu odbywają się też poza centrum Javits, jak choćby w Madison Square Gardem czy Hammerstein Ballroom – wszystko kilka minut piechotą od konwentu. I tu nie ma pikania, trzeba stać. A stać można dłuuuugo – idąc na panel serialu Ash vs. Evil Dead, mijałem tę kolejkę (jak dobrze mieć przepustkę „Press”!) i powiem Wam, że podziwiałem tych na końcu…
Właśnie, panel. Stawiła się cała kluczowa obsada, czyli Bruce Campbell, Lucy Lawless i spółka. Trochę pożartowali, poopowiadali o byciu oblewanym hektolitrami krwi i mazi wszelkiej maści, Lucy Lawless, na gorącą prośbę, wydała z siebie okrzyk bojowy Xeny (!), Campbell brylował, choć Ted Raimi starał się skraść mu show, fani zadawali pytania (niektórzy wyznawali miłość), a potem pokazano nam przedpremierowo drugi odcinek drugiego sezonu. I, cóż, lekki szok – zgodnie z zapowiedzią Campbella ten serial przekracza różne granice i robi rzeczy, na które inni by się nie poważyli; scena w kostnicy z pewnością przejdzie do historii telewizji.
Kolejnym punktem dla mnie były wywiady z obsadą. Poczytacie je później, więc teraz w skrócie: Campbell na żywo uroczy, ale bardzo stonowany w reakcjach, inaczej niż Ash; Lucy Lawless ma przeuroczy akcent, którego na ekranie nie słychać, a poza tym nie lubi fantastyki, bo sama ogląda np. Notes on a Scandal; postać Teda Raimiego nazywa się Kamiński, na cześć Polaków z Detroit, z którymi Ted dorastał.
Z programu zaliczyłem jeszcze panel dyskusyjny i pokaz części dokumentu Batman & Bill produkcji Hulu, który w całości będzie miał premierą na początku 2017 roku, a który opowiada o Billu Fingerze i jego związku z Batmanem. Cóż, poruszające i przerażające zarazem – Finger przez dekady pozostawał cichym współtwórcą Mrocznego Rycerz (to on ukuł termin The Dark Knight) wraz z Bobem Kane’em, który przypisywał sobie pełną chwałę i… pozwolił Fingerowi umrzeć w biedzie i samotności – uznanie jego autorstwa Batmana nastąpiło niedawno, po batalii sądowej jego wnuczki, zainspirowanej przez Marca Noblemana, który przeprowadził dziennikarskie śledztwo w sprawie „ojcostwa” Batmana.
Dwoma najjaśniejszymi punktami dnia, oprócz poznania Asha i Xeny, były dla mnie dwa zupełnie inne, przypadkowe spotkania.
Po pierwsze, wędrując między niezliczonymi stoiskami, trafiłem na skromny stolik, na którym leżały stosy Blu-rayów The Death of Superman Lives: What Happened. Drugie spotkanie było natomiast jeszcze bardziej przypadkowe, ponieważ wędrując korytarzami konwentu w mojej koszulce z Sandmanem, natknąłem się na autora tejże koszulki. To się nazywa traf: ja z Polski, on z Hiszpanii, a obaj spotykamy się w Nowym Jorku, gdzie on wypatruje w tłumie gościa z jego ilustracją.
Takie rzeczy tylko na Comic Conie.