Ron Perlman podbił serca widzów na całym świecie jako Hellboy, jednak największą batalię musiał stoczyć z samym sobą. Nam opowiada o tym, jak niebezpieczne dla psychiki normalnego człowieka jest bycie aktorem w Hollywood.
DAWID MUSZYŃSKI: Wciąż uważasz, że inspiracją dla Sons of Anarchy był Hamlet?
Ron Perlman: Wciąż. Chyba każdy oglądający od początku ten serial zaczyna rozpoznawać kształt całego tego przedsięwzięcia. Ja tak właśnie miałem. Z biegiem czasu, czym więcej z tej historii widziałem w całości, tym mocniejszego nabierałem przekonania, że twórca tego serialu, Kurt Sutter, pokazał historię walki o władzę i tego, jak wiele osób jej poszukuje. Na przykładzie mojego bohatera, Claya, możemy zobaczyć, jak ją zdobywa, napawa się nią, a następnie traci, i jak to wszystko na niego wpływa. Do samego końca możemy zobaczyć wyniszczający wpływ uzależnienia od władzy. Moim zdaniem Clay jest takim odpowiednikiem Klaudiusza. Króla, który zostaje wpędzony w paranoję przez zbyt długie sprawowanie władzy.
No właśnie, jak myślisz, jak fani serialu odbierają Claya Morrowa?
Trudno mi powiedzieć, bo aż tak dużej styczności z nimi nie mam. Jedynie przez Twittera mogę co nieco podejrzeć, co o nim sądzą. A wiadomości, które do mnie docierają, są dla mnie wielkim i totalnym zaskoczeniem. Dowiaduję się dużo więcej, niż tak naprawdę bym chciał. Na przykład nigdy nie podejrzewałem, jak wiele osób odkrywa ten serial nawet po jego zakończeniu i przejmuje się losami bohaterów, przywiązując wielką wagę do każdego ich poczynania. Nie wiedziałem, że na ludzi może tak mocno wpłynąć to, kogo mój bohater zabije w następnym odcinku, z kim się prześpi, a komu postawi piwo.
Dziwię się, że to dla Ciebie taka nowość. Myślałem, że po Hellboy to dla Ciebie już norma.
Powiem ci szczerze, że nigdy nie miałem aż takiej rzeszy fanów. Kiedyś grałem w również lubianym serialu ‒ Beauty and the Beast (nie wiem, czy pokazywano go w Polsce). Też miał on swoich wiernych fanów, ale ich była wtedy garstka. Nie wymieniali się na żywo po każdym odcinku swoimi przemyśleniami, ponieważ nie za bardzo mieli gdzie. Nie spotykali się na konwentach czy czatach. Nawiązałeś do Hellboy i tu muszę cię zmartwić. Ten film nigdy nie był hitem ‒ ani pierwsza część, ani druga. Może dużo o tej produkcji się mówi, bo jest stworzona na podstawie bardzo popularnego komiksu, ale tłumów do kin nie porwał. Jak porównasz go do obecnych ekranizacji filmów chociażby Marvela, to nawet można powiedzieć, że to była klapa finansowa [śmiech]. Nie no, żartuję, film przyniósł zysk, ale nie aż taki, jak wszyscy myślą. Sons of Anarchy to jest mój pierwszy światowy hit. Teraz, gdzie bym się na świecie nie pojawił, ludzie mnie rozpoznają, chcą zrobić sobie zdjęcie, zamienić kilka słów czy zdobyć podpis. Wcześniej tego tak nie odczuwałem. Mało tego. Wiesz, jak dużo osób do mnie podchodziło i życzyło śmierci mojej postaci, czyli mnie?! Mnóstwo.
OK, to skoro tak bardzo przeraża Cię zainteresowanie ludzi Twoim życiem czy życiem Twoich bohaterów, to po co wydałeś książkę, w której szczerze opowiadasz właśnie o swoim życiu ?
Mój pamiętnik zatytułowany Easy Street wydałem po to, by pomóc ludziom, którzy borykają się w życiu z podobnymi problemami jak ja. Chcę pokazać ludziom, że nie ma sytuacji bez wyjścia i że nawet jak sięgną dna, to zawsze można wstać i iść dalej. Zależało mi zwłaszcza na tym, by ukazać, że problemy dotykają każdego ‒ niezależnie od profesji czy majątku. Ja pracuję akurat w zawodzie, gdzie szczyt, który się osiąga, jest bardzo wysoki, ale i dno, na które można spaść, jest bardzo głębokie. Jeśli człowiek będzie postępował zbyt nierozważnie, to zaliczy taki rollercoaster, z którego może się nie podnieść. Jako aktor jestem na to bardzo narażony.
Dlaczego?
Wystarczy, że spojrzysz na moją filmografię. Bywały takie okresy, że grywałem w jakimś fajnym projekcie, a później przez długi czas tułałem się po planach bez celu. Reżyserzy nie mieli na mnie pomysłu. Zawsze kojarzyłem się im z bestią, neandertalczykiem czy jakimś potworem. Nie mogli mnie nigdzie dopasować, więc byłem rzucany i przymierzany do różnych projektów. Ten emocjonalny i zawodowy bałagan był wykańczający.
Tego chcesz ludzi nauczyć? By omijali takie sytuacje?
Ich nie da się ominąć. Ale można sprawić, że te wzloty i upadki będą dużo mniejsze, przez co jazda przez życie będzie mniej wyboista. Spotkałem się z wieloma osobami, które myślały, że nas ‒ aktorów, ludzi, którzy pozdrawiają ich z ekranu ‒ to nie dotyczy, bo jesteśmy sławni, bogaci i na pewno szczęśliwi. A tak nie jest. Przykładem tego jest samobójstwo wspaniałego człowieka, który przegrał z depresją, czyli Robin Williams.
Ale skonkretyzujmy w końcu ‒ o jakiego typu problemach rozmawiamy?
Wszystkie problemy, które mnie dotknęły, wynikały z braku samoakceptacji. Byłem na przykład bardzo otyłym dzieckiem, przez co inni mi dokuczali, a ja popadałem w coraz większą depresję. Jednak gdy pomyślę o tym teraz z perspektywy czasu, to rówieśnicy nie dręczyli mnie aż tak bardzo. To ja wyolbrzymiałem problem, bo sam ze sobą czułem się źle. Chciałem schudnąć, ale nie wiedziałem jak. To oczywiście tylko jeden z przykładów. To samo mogę podpiąć do tematu nadużywania przeze mnie alkoholu czy do innych rzeczy. Brak samoakceptacji. Kiedy w końcu siebie polubiłem, moje życie stało się łatwiejsze.
Długo to trwało?
Trochę. Pomogła mi dopiero kuracja odchudzająca, którą zaliczyłem w przerwie wakacyjnej przed pierwszym rokiem studiów. Nie przeszedłem wtedy testów sprawnościowych i nie chciano mnie przyjąć. Po usilnych błaganiach zostało mi postawione ultimatum, czyli uczestniczenie w tym specjalnym programie wakacyjnym i jeśli uda mi się zrzucić zbędne kilogramy, to zostanę przyjęty. Udało się, ale była to straszna batalia. Nie mogłem jeść nic, co miało sól, a nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile potraw ma ją w składzie. Przez całe lato jedyne, co miało jakiś smak i mogłem to zjeść, to były musztarda i warzywa. Jem je do dziś [śmiech].
Na koniec pytanie, którego nie mogło zabraknąć w naszej rozmowie. Będzie trzecia część Hellboya?
Jest taka możliwość. Tylko osoby, które są odpowiedzialne za finansowanie takich przedsięwzięć, muszą znowu w nie uwierzyć. Ja jestem gotów.