Justin Timberlake rozpoczął całą ceremonię śpiewająco, przy okazji wprowadzając wszystkich w dobry nastrój. Już od pierwszych słów wypowiedzianych przez Jimmy Kimmel było wiadomo, że spodziewać się możemy licznych żartów, lepszych lub gorszych, ale na pewno zahaczających o politykę. Oczywiste było, że bez chociaż jednokrotnego wymienienia nazwiska prezydenta USA, Donalda Trumpa, się nie obejdzie. Trzeba jednak przyznać, że Kimmel nie przekraczał pewnych granic i jego naigrawanie się z władzy nie zakrawało na obrażanie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Przynajmniej nie wprost. Pomysł, aby wysłać Trumpowi tweeta był nawet całkiem sympatyczny! Oczywiście za wisienkę na torcie należy uznać dodatkowe pozdrowienia od Meryl Streep, która, jak pamiętamy, od jakiegoś czasu z Donaldem Trumpem („Meryl Streep to jedna z najbardziej przecenianych aktorek Hollywood”) prowadzi wręcz otwartą wojnę. To nie był zresztą jedyny raz, kiedy mogliśmy obejrzeć zastosowanie mediów społecznościowych w praktyce. Kimmel do gali włączył także stały element swojego programu, czyli Mean Tweets, w którym aktorzy czytają tweety na swój temat. Jak nazwa wskazuje, miłe raczej nie są – raczej ekstremalnie pomysłowe. Nawet obrażając kogoś, można wykazać się inwencją twórczą… Czytaj także: Oscary 2017 - oto zwycięzcy Nie zabrakło krytykowania prasy czy aluzji, że reszta świata nienawidzi Stanów Zjednoczonych (dokładnie 225 państw), ale także słodyczy prosto z nieba. To bardzo sympatyczny akcent, zwłaszcza że na widowni znalazły się także i dzieci, ot choćby taki Sunny Pawar (mały Saroo z filmu Lion), chyba jeden z najbardziej uroczych przedstawicieli młodego aktorskiego pokolenia na świecie. Odegranie scenki z The Lion King z Kimmelem wypadło przeuroczo i wywoływało ogromny uśmiech na twarzy. Swoją drogą czekam, aż za rok i ta wspomniana przez prowadzącego kawa także zostanie spuszczona na miniaturowych spadochronach, nie powodując oczywiście przy tym obrażeń u gości. O ile więc czasem było miło i cukierkowo, o tyle nie mogło zabraknąć też solidnej łyżki dziegciu w tej beczce miodu. Chodzi mianowicie o część z rzekomo nieświadomymi niczego turystami, niespodziewanie sprowadzonych na uroczystość rozdania Oscarów. Ktoś powie, że sympatyczne, ktoś inny, że żenujące. Nie sposób uwierzyć, że ci ludzie naprawdę nie mieli bladego pojęcia, że zaraz zobaczą swoich ulubionych aktorów na żywo, uścisną im dłonie, zrobią zdjęcia itd. Choćby ze zwyczajnych względów bezpieczeństwa ludzie odpowiedzialni za galę nie mogli pozwolić sobie na wejście masy ludzi do Dolby Theatre. Warto zauważyć, że owych turystów nie było szczególnie dużo, a nie wszyscy przejawiali gigantyczne zdziwienie na twarzy. Ta część wywołała u mnie jednak dość ambiwalentne uczucia ze względu na samo spotkanie „przeciętnych obywateli” z aktorami. Oczywiście nie chodziło tutaj o irytowanie widzów, a raczej o sympatyczne zetknięcie się dwóch, tak odległych światów, jakimi są szara rzeczywistość przeciętnego obywatela oraz hollywoodzki splendor i blask. Ludzie mieli frajdę, zdobyczne okulary przeciwsłoneczne Jennifer Aniston oraz masę selfie. Z drugiej strony pchało mi się na usta słowo „zoo”. Ci aktorzy z pierwszego rzędu, niczym zwierzęta w klatkach byli oglądani, dotykani, traktowani jak ludzie innego gatunku – w drugą stronę zresztą wyglądało to dokładnie tak samo. Zdaję sobie sprawę, że każdy na pomysł spotkania „turystów” z gwiazdami Hollywood będzie jednak patrzył inaczej. Komuś się spodoba, a komuś nie. Za to naprawdę fajnie wypadł pojedynek Matt Damon–Jimmy Kimmel. Historia ich wzajemnej „niechęci” jest długa (polecam obejrzenie słynnego teledysku Sarah Silverman, byłej dziewczyny Kimmela, z udziałem Damona, o wdzięcznym tytule I’m Fucking Matt Damon), a wykorzystanie jej było strzałem w dziesiątkę. Przez całą galę panowie wzajemnie sobie dogryzali, podkładali nogi, na niemożności powiedzenia czegokolwiek przez Damona do mikrofonu kończąc. Chyba po raz pierwszy zdarzyło się, że orkiestra uparcie zagłuszała przemawiającego. A co do przemawiania – tradycyjnie starano się, aby zwycięzcy nie dziękowali rodzinie i współpracownikom zbyt długo, ale nagrodzona Oscarem Viola Davis za drugoplanową rolę w Fences dostała znacznie więcej czasu, a jej mowa zaiste była długa i pełna łez. Nie chcę tutaj deprecjonować wagi jej słów, ale to dziwne, że mogła swobodnie dłużej przemawiać. Nie ukrywam, że szczególnie spodobało mi się jej stwierdzenie, że będąc dzieckiem, bawiła się z koleżankami w „bogate białe kobiety”. Gala zapowiadała się na udaną, Jimmy Kimmel w roli gospodarza sprawował się dość dobrze, aż tu nagle ta nieszczęsna wpadka z kopertami. Nawet sam Kimmel przyznał, że cóż, nie wyszło. Przykre, że taka sytuacja spotkała absolutnie niewinnych aktorów, Warrena Beatty i Faye Dunaway. Każdy myślał, że przedłużające się ogłaszanie zwycięzcy w kategorii najlepszy film było absolutnie zamierzone. Nic dziwnego, że odczytane zostało to, co aktorzy otrzymali, czyli jeszcze jedna koperta ogłaszającą Emmę Stone najlepszą aktorką w La La Land. Mały, głupi błąd, a spowodował wiele konsternacji i smutku. No i oczywiście radości u ekipy Moonlight. Taka sytuacja absolutnie nie może mieć miejsca i z ogromnego wydarzenia, jakim jest uroczystość rozdania Oscarów, robi się widowisko klasy B. Czytaj także: Firma odpowiedzialna za karty podczas gali Oscarów wydała oświadczenie To nie była zła gala – ba, wręcz lepsza od lat. Nie miałabym nic przeciwko, aby dać w przyszłości Jimmy’emu Kimmelowi kolejną szansę na zostanie gospodarzem uroczystości. Osobiście jednak wciąż tęsknię za cudowną Ellen DeGeneres, którą w roli prowadzącej uroczystości rozdania Oscarów wspominam naprawdę miło do dzisiaj.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj