Gdy po raz pierwszy zobaczyłem zwiastun serialu The Defenders, w którym za podkład muzyczny wykorzystano Come As You Are Nirvany, byłem wniebowzięty, rozkoszując się stanem ogarniającej mnie ekstazy. "Przyjdź, taki, jakim jesteś, taki, jakim chcę, byś był" – nikt nie tłumaczy popkultury lepiej niż Kurt Cobain. Gdy Wy zajmowaliście się komentowaniem trailera, ja podążałem już w kierunku innego świata, chcąc poczuć z Obrońcami prawdziwego ducha młodości. "I oto teraz tu jesteśmy – zabaw nas", by przywołać fragment legendarnego Smells Like Teen Spirit. Po seansie produkcji czuję się jednak zupełnie inaczej. Bliżej mi do słów utworu Nie tak, nie tak, nie tak T-Raperów znad Wisły: "Nie tak, nie tak, to nie tak miało być. (...) Bywa dobrze, bywa źle. (...) Bo kiedy marzy nam się wino, wtedy sklep się zamyka". Im więcej dni mija od premiery serialu na platformie Netflix, tym coraz częściej słychać dobiegający z różnych zakątków globu lament. Nie ma tu specjalnego znaczenia, jak mocno i czy w ogóle The Defenders rozczarowują. Rzecz sprowadza się do odpowiedzi na pytanie: czy na taką kulminację pierwszej fazy seriali superbohaterskich Netflixa i Marvela czekaliśmy? Nie zrozumcie mnie źle: nie chcę odsądzać ekranowej historii Obrońców od czci i wiary. Wręcz przeciwnie – wciągnęła mnie ona na tyle mocno, że serial zdążyłem obejrzeć już dwukrotnie, za każdym razem odnajdując w nim coraz to nowe smaczki. Problem polega na tym, że moje oczekiwania co do tej produkcji były naprawdę spore. W końcu sami twórcy zapowiadali wszem wobec, że mamy tu do czynienia z ukoronowaniem tego, co Netflix do spółki z Domem Pomysłów jak do tej pory dla nas przyszykowali. Patrząc z tej perspektywy, na ekranie brakuje czegoś, co byłoby przekonującym spoiwem dla osobnych historii Daredevila, Jessiki Jones, Luke'a Cage'a i Iron Fista. Głównym bohaterom całe wieki zajmuje spotkanie się na swojej superbohaterskiej drodze. Teoretycznie pierwszy akt sezonu ma za zadanie ustawić fundamenty pod dalszy rozwój wypadków, jednak w 8-odcinkowej serii rozmienianie się na drobne w kwestii zasadniczej osi fabularnej jest naprawdę ryzykowne i niejednokrotnie przerasta samych twórców. Zdecydowanie lepiej jest w kolejnych fazach opowieści, choć i tu szachowanie widza większym zagrożeniem ze strony Ręki momentami ociera się o granicę absurdu. Odbywa się to bowiem nieco na zasadzie Mickiewiczowskiego: "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?". Gdy już faktycznie wiemy, co będzie, okazuje się, że tak straszno jednak nie jest. W dodatku Elektra w ramach osobliwej wolty fabularnej postanawia ukrócić męki Sigourney Weaver, która chwilami wypada na ekranie tak, jakby nie do końca wiedziała, czy jej postać jest w ogóle w całej historii potrzebna. Czytaj także: The Defenders - recenzja spoilerowa Choć koniec końców tytułowi bohaterowie stają się romantycznymi szaleńcami, gotowymi poświęcić się w obronie swojego miasta, a rodząca się między nimi przyjaźń prezentuje się zupełnie naturalnie i wiarygodnie, to nie wiedzieć czemu twórcy za punkt honoru postawili sobie próbę masakrowania postaci Daredevila. Nic to, że Madame Gao, mówiąc o nim, trzęsie się jak galareta, a Murakami, widząc go, kolokwialnie rzecz ujmując, o mało co nie narobił w portki ze strachu – Diabeł Stróż zachowuje się momentami na ekranie zupełnie jak nie on. Gdy Jessica, Luke i Danny prowadzą swoje prywatne śledztwa, Matt Murdock robi w historii za płaczka, krzyczącego nieustannie: Elektra! Elektra! Wszechogarniający smuteczek. Tak wielki, że gdy Daredevil ma wyzionąć ducha pod gruzami walącego mu się na głowę budynku, skradnie jeszcze całusa kobiecie, która ledwie chwilę wcześniej chciała go zaszlachtować. Takie postępowanie należałoby solidnie umotywować, tym bardziej, że przeciwwagą dla cmokających Diabła z Hell's Kitchen i Elektry okazuje się Bogu ducha winna Karen, która szuka pocieszenia w trakcie modlitwy. Mężczyźni już nie wolą blondynek. Sama Elektra staje się symptomem może nie tyle choroby, co czkawki, jaka przytrafiła się decydentom z Netflixa i Marvela. Z nie do końca jasnych przyczyn superbohaterskie uniwersum platformy musi zmagać się z narastającym problemem nieumiejętnego rozpisania postaci złoczyńców konkretnych produkcji. Jestem niemal pewien, że w trakcie seansu The Defenders część z widzów zatęskniła za szaleństwem Kingpina czy nawet manipulacjami Kilgrave'a. Na tym tle zupełnie bledną ekranowe popisy Alexandry i dowodzonej przez nią Ręki, nie mówiąc o Elektrze, której przyszło robić za łotra niejako z braku innych wariantów. Tego typu zabiegi ograbiają złoczyńców z ich charyzmy. Sęk w tym, że w marvelowsko-netflixowym uniwersum kłopot powraca już po raz kolejny, jeśli weźmiemy pod uwagę antagonistów z seriali Luke Cage i Iron Fist. W The Defenders nawet zagrożenie ze strony Ręki szkicowane jest za pomocą dopowiedzeń - niby wisi w powietrzu, niby Nowy Jork za chwilę podzieli los Atlantydy, ale to siłą rzeczy nadchodzący kataklizm na wstecznym biegu. Co więcej, członków organizacji złoczyńców niejednokrotnie ogarnia prawdziwa głupawka fabularna. Widać to bodajże najlepiej na przykładzie ich podejścia do Danny'ego Randa. Prawdopodobnie nigdy już nie dowiemy się tego, dlaczego Ręka, skoro tak mocno potrzebuje tej postaci, najpierw chciała ją podziurawić kulami, co zobaczyliśmy w trzecim odcinku produkcji. Patrząc przez ten pryzmat, złoczyńcy w serialach superbohaterskich Netflixa zaczęli pełnić rolę wyzutego z charyzmy i majestatu, ale koniecznego dla fabuły dodatku do całej historii. Ich wątki rozwijają się niekiedy chaotycznie, bez większego ładu i składu. I nie ma tu specjalnego znaczenia to, jak wysoko w tym temacie poprzeczkę zawiesił wszechpotężny Kingpin.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj