Serial The Defenders z pewnością podzielił fanów. Jedni rozsmakowali się w rozrywce, jaką dostarcza ekranowa historia, inni poczuli się rozczarowani. Czy warto jednak już teraz snuć teorie na temat szybkiego końca projektu, jakim jest superbohaterskie uniwersum Netflixa i Marvela? W tym tekście szukamy odpowiedzi na to pytanie.
Kwestia ukazania łotrów w The Defenders to jednak pochodna w sprawie, która ma jednego tylko podejrzanego: czas trwania serialu. Choć przez ostatnie miesiące zapoznawałem się z wypowiedziami twórców i członków obsady, którzy tłumaczyli taki bieg rzeczy, żadne z wyjaśnień nie przekonało mnie jednak do końca. Na miłość boską, historia Obrońców miała być przecież crème de la crème dotychczasowych opowieści Netflixa i Marvela, czymś, co wyróżnia się na tle innych telewizyjnych łupanek spod znaku lateksowych strojów i peleryny. Jeśli nawet pogodzimy się z faktem, że Daredevil i spółka dostali dla siebie wyłącznie osiem odcinków, to diabeł, niekoniecznie ten z Hell's Kitchen, tkwi w szczegółach. Spójrzmy na długość poszczególnych odsłon serii: 51, 44, 55, 45, 50, 51, 45 i 57 minut. Czasu na sprawne poprowadzenie wątków czterech zupełnie odmiennych od siebie postaci jest więc naprawdę mało, twórcy musieliby się dwoić i troić, by uzyskać na ekranie odpowiednie efekty. Dlatego zaskakuje to, że 1/4 sezonu poświęcono na ukazanie nowego życiowego położenia głównych bohaterów. Rykoszetem dostali Luke i Danny, których wzajemne dysputy, zabawne i z olbrzymim potencjałem, siłą rzeczy musiały zostać ograniczone do minimum. Nie jestem więc pewien, czy scenarzyści dobrze wykorzystali powierzony im czas ekranowy. Zapowiadano wielkie telewizyjne widowisko, kropkę czy raczej wykrzyknik, podsumowujący pierwszą fazę uniwersum. Skończyło się ledwie tylko przecinkiem.
Z drugiej jednak strony krew mnie zalewa, gdy słyszę głosy o tym, że The Defenders to "The Avengers dla ubogich" tudzież o "ubogich krewnych Mścicieli". Nawet przez moment w trakcie seansu nie odczułem, aby twórcy, aktorzy czy wreszcie sama ekranowa historia pretendowała do miana wariacji na temat przygód herosów z Kinowego Uniwersum Marvela. W tym życiu pewne są tylko trzy rzeczy: śmierć, podatki i to, że Netflix przygotował swoją własną recepturę na superbohaterów. Jak pisał Charles Bukowski: "Styl to odpowiedź na wszystko. Zrobić jakąś głupią rzecz ze stylem jest lepiej, niż zrobić coś niebezpiecznego bez stylu. (...) Styl to różnica, sposób tworzenia, sposób kończenia". Niech więc rzucają kamieniami ci, którzy wychodzą z założenia, że styl superbohaterskich produkcji Netflixa gdzieś się po drodze zagubił. Nawet w spotkaniu czwórki Obrońców jest go tyle, że wylewa się na widza z ekranu. Walki herosów to wciąż choreograficzny majstersztyk, osobliwa poetyka spuszczania komuś manta. Warto docenić, że Iron Fist zna już karate pełną gębą, a mający go przy boku Daredevil nie musi się wstydzić popisów swojego kompana. Zwróćmy też uwagę na kolorystykę całej produkcji – każdemu z głównych bohaterów przypisano jego własną barwę, której odcień w konkretnych ujęciach zastosował operator. Z takim podejściem Netflix i Marvel nie muszą nic udowadniać ani sobie, ani widzom. Włodarze obu firm znaleźli swoją własną metodę ekspozycji "herosów ulicy" i, niezależnie od ewentualnych fabularnych potknięć, powinni dalej konsekwentnie nią podążać.
Jeśli spojrzymy na komentarze pod recenzją i tekstami na temat The Defenders, nasi czytelnicy z grubsza podzielili się na dwa wielkie obozy: tych, którzy przekonują, że Luke Cage i Iron Fist byli be, a historia Obrońców jest cacy, oraz na zwolenników odwrotnego podejścia. Pojawiają się też prorocy-ironiści, którzy wieszczą rychły upadek całego netflixowego uniwersum superbohaterskiego, a ich wizja ma być oparta na rzekomej tendencji spadkowej – jeśli idzie o jakość, rzecz jasna – kolejnych seriali. Nie mogło też zabraknąć tych osób, które przekonują, że nic nigdy nie dorówna pierwszemu sezonowi Daredevil – ten wniosek zapewne zabiorą ze sobą już do trumny. W moim prywatnym odczuciu na budowanie ostatecznych wniosków w tym aspekcie jest jednak jeszcze zbyt wcześnie. Postrzegane holistycznie uniwersum wciąż jest stosunkowo młode; jeśli weźmiemy je za większy organizm, to dopiero poznajemy jego części składowe - głowę, korpus, nogi i, nomen omen, rękę. Ważne jest tu jednak kompleksowe podejście, w końcu twórcy nie chcą odcinać poszczególnych narządów i pokazywać nam ich bez odwołania do szerszego kontekstu. Dlatego wyznawcy teorii o nieuchronnej implozji uniwersum Netflixa, choćby nie wiem jak mocno zaklinali rzeczywistość, żadnymi wołającymi na superbohaterskiej puszczy nigdy nie będą. Kolejne seriale z tego świata niekoniecznie muszą trafiać w ich gusta, ale to nie znaczy, że całe przedsięwzięcie trawi choroba w postaci spadku jakości. Czy Marvel's Jessica Jones była lepsza od drugiej odsłony Daredevil? Albo czy twórcy The Defenders skrewili bardziej niż odpowiedzialni za Iron Fist? Śmiem wątpić, że w tej chwili potrzebne jest jakiekolwiek bicie na alarm. Dajmy szansę projektowi, który bądź co bądź nie ma żadnej analogii na małym ekranie.
W ten sposób dochodzimy do fundamentalnego dla niniejszego tekstu pytania o to, czy na taką kulminację w obrębie uniwersum czekaliśmy? Moim zdaniem, niestety nie. Choć Finn Jones zapewniał fanów, że finałowe sekwencje serialu są tak "wstrząsające", iż "nic już nie będzie takie samo", to po seansie powinniśmy zachodzić w głowę nad tym, co, do licha, miał on na myśli? Poobijanego Daredevila w łóżeczku? Jeśli tak, możemy się raczej martwić o kondycję samego Jonesa, niekoniecznie zaś o przyszłość superbohaterskich produkcji Netflixa i Marvela. W The Defenders z pewnością zabrakło zmiany środka ciężkości w całej fabule i zasygnalizowania, że wewnętrzna przemiana bohaterów i zewnętrzna metamorfoza Nowego Jorku ma większe znaczenie, choćby takie, jakie miał atak Chitauri na Wielkie Jabłko w filmie The Avengers. Luke i Jessica co prawda strzelą sobie setkę i poklepią po plecach, jednak istnieją obawy, że protagoniści de facto powrócą do punktu wyjścia. O dziwo ekspresowy i wiarygodny kurs z heroicznego dojrzewania na ekranie przeszedł Danny Rand, ten sam, którego niektórzy fani i krytycy najchętniej rzuciliby psom na pożarcie. Z punktu widzenia całego uniwersum ten zabieg jest może nawet bardziej zaskakujący, niż wszystkie inne decyzje fabularne w The Defenders. Zanim jednak ogarnie nas niepokój, warto sobie uzmysłowić rzecz oczywistą - to tylko kolejny rozdział opowieści. A przecież na horyzoncie widać już twardziela, który lada moment urządzi na ekranie prawdziwą jatkę. Tego możemy być pewni. In Frank Castle we trust.