Na samym początku postawmy sprawę jasno: Nintendo Switch pod względem podzespołów i ich możliwości było mocno w tyle za konkurencją już w momencie premiery w marcu 2017 roku. O niedostatkach mocy przekonał się każdy, kto trafił do Lasu Koroków w The Legend of Zelda: Breath of the Wild, gdzie płynność rozgrywki spadała na tyle wyraźnie, że mogło ją dostrzec nawet mniej wprawne oko. Ubiegłoroczne, rynkowe debiuty PlayStation 5 i Xbox Series S/X tylko tę różnice pogłębiły i uwydatniły. I chociaż twórcy gier na konsolkę Japończyków często starali się jakoś obchodzić techniczne ograniczenia, to efekty tego były różne, raz lepsze, raz gorsze. Stąd też powracające co jakiś czas niczym bumerang plotki o zbliżającej się zapowiedzi "Switcha Pro" bardzo mocno działały na wyobraźnię. Sugerowano, że doczekamy się obsługi DLSS, a tym samym także możliwości rozgrywki nawet w 4K, co byłoby ogromnym krokiem naprzód. Tak się nie stało i japońska firma wywinęła fanom nie lada psikusa, zapowiadając model z dopiskiem OLED, bez nowszych, lepszych bebechów, którego główną atrakcją jest... nowy wyświetlacz.   Przyznaję, że początkowo nie podchodziłem do tej zapowiedzi z wielkim entuzjazmem, bo sam swego czasu pisałem, że to już najwyższa pora na debiut nowego, mocniejszego modelu konsoli. Z czasem jednak serce wygrało ze zdrowym rozsądkiem i zdecydowałem się na złożenie przedpremierowego zamówienia na OLED-a, dzięki czemu udało mi się odebrać go w dniu premiery, czyli 8 października. Miałem więc tydzień na sprawdzenie go przed spisaniem i opublikowaniem tego testu i uwierzcie na słowo, że były to testy bardzo intensywne. W tym czasie zdążyłem ukończyć Metroid Dread (w tym miejscu możecie przeczytać moją recenzję tej gry), rozegrać kilka partyjek w Pokemon Unite, a także wrócić do kilku starszych tytułów, by przekonać się, czy nowa-stara konsola daje radę. I wiecie co? Nie żałuję tego zakupu.  Nintendo Switch OLED zapakowane zostało w zgrabne, zaskakująco niewielkie pudełko. Mimo jego odchudzenia sama zawartość pozostała niezmieniona względem poprzednich dwóch wersji konsoli. Wewnątrz znajdziemy więc sam główny moduł-tablet, dwa kontrolery Joy-Con z paskami i uchwytem, pieszczotliwie zwanym "pieskiem", stacje dokującą, która również przeszła drobny lifting oraz zasilacz i kabel HDMI. Krótko mówiąc: niespodzianek brak. Sama konsolka, choć na pozór wyglądająca niemal identycznie, ma kilka drobnych, kosmetycznych różnic. Wyświetlacz jest szklany, a nie plastikowy, zmieniono kształt przycisków na górze obudowy, ramki są zdecydowanie węższe, a otwory z frontu przeniesiono na tył urządzenia. A skoro już przy tyle jesteśmy... większą i wyczekiwaną przez wielu zmianę dostrzeżemy w podstawce. Zrezygnowano z niewielkiej i bezsensownej nóżki, która przyczyniała się do wywracania sprzętu nawet przy delikatnym ruchu. Zastąpiono ją szeroką, przesuwaną "zakładką", która przypomina rozwiązania stosowane przez Microsoft w laptopach z linii Surface. I sprawdza się to znakomicie: jest to solidne, bez problemu utrzymuje konsolę, a przy tym zapewnia możliwość ustawienia sobie ekranu pod odpowiednim kątem. Do samej jakości wykonania również trudno się przyczepić. Plastik sprawia wrażenie lepszego niż w poprzednikach. Trudno opisać to słowami, ale po prostu ma się wrażenie obcowania z produktem z nieco wyższej półki cenowej. Delikatnie poprawiono też głośniki, ale różnica jest subtelna, a audiofil ze mnie żaden, więc musiałem mocno przysłuchać się, by rzeczywiście ją usłyszeć. 
fot. naEKRANIE.pl
O ile Joy-Cony (poza ładnym, białym kolorem) wyglądają tak samo jak poprzednie (o tym, czy dryfują, przekonamy się pewnie za kilka miesięcy), o tyle już dock został zmodyfikowany. Jego rogi zaokrąglono, przez co nie przypomina brzydkiej, kanciastej bryły, a przestrzeń na konsolę jest nieco szersza, co powinno wyeliminować problemy z rysowaniem się ekranu od ścianek. Tylni panel nie uchyla się, tylko zdejmuje całkowicie, a pod nim znajdziemy gniazdo zasilania, HDMI oraz... port Ethernet, który zastąpił jeden z portów USB (dwa nadal znajdują się na zewnątrz stacji). To bardzo dobra zmiana, biorąc pod uwagę, że wcześniej trzeba było korzystać z zewnętrznych rozwiązań, co generowało dodatkowy koszt.  Prawdziwa magia dzieje się w momencie, gdy nowego Switcha się uruchomi. Choć miałem z ekranami OLED do czynienia już wcześniej, to nadal wywołują one u mnie efekt "wow", co pewnie po części wynika z wielu godzin spędzonych przed "starym" modelem konsoli. Wyświetlacz na papierze jest tylko niewiele większy (7 zamiast 6,2 cala, co udało się uzyskać dzięki zmniejszeniu ramek), ale w praktyce zmienia sporo, dzięki czemu menu oraz gry są zdecydowanie bardziej czytelne. Świetne wrażenie robi  jego jasność (granie na zewnątrz ma teraz więcej sensu, choć o graniu przy naprawdę intensywnym słońcu raczej możecie zapomnieć) oraz efektowne, niezwykle wyraziste kolory i czerń, która jest nie szara, nie granatowa, a... czarna. W menu znajdziemy dwa tryby: jeden naturalny i drugi, żywszy, włączony domyślnie. I chociaż temu drugiemu zdarza się w pewnych grach podkręcać barwy nieco zbyt mocno, to w zdecydowanej większości przypadków sprawdza się on po prostu lepiej.  W sieci jeszcze przed premierą pojawiały się pewne obawy na temat tego, czy większa przekątna ekranu przy tej samej rozdzielczości (720p) nie zepsuje jakości obrazu. Na szczęście nic takiego nie ma miejsca i nie musicie bać się "pikseli wypalających oczy". PPI, czyli zagęszczenie pikseli na cal, to 236,87 dla starego Switcha i 209,8 dla modelu OLED. Wbrew pozorom nie jest to duża różnica i nie dostrzeżecie jej, chyba że zdecydujecie się siedzieć z nosem przylepionym do wyświetlacza, na dodatek obserwując statyczne obrazy.
fot. naEKRANIE.pl
Ogromnym atutem nowego ekranu jest fakt, że to taki upgrade, na którym zyskują dosłownie wszystkie gry i to z miejsca, bez potrzeby wypuszczania do nich jakichkolwiek aktualizacji.  Żywe kolory i głębokie czernie wypadają świetnie nie tylko w tych świeżych tytułach, jak wspominany już Metroid Dread, ale też mocno poprawiają doznania towarzyszące klasykom sprzed dobrych kilku lat. Świetnym przykładem jest Ni no Kuni: Wrath of the White Witch, czyli port produkcji oryginalnie wydanej w roku 2011. Cel-shadingowa oprawa inspirowana twórczością studia Ghibli wygląda na nowej konsoli fenomenalnie i kompletnie nie czuć, że obcujemy z produkcją mającą na karku już 10 lat.  Teoretycznie czas pracy na baterii jest tu taki sam, jak w modelu V2 z 2019 roku, czyli od 4,5 do nawet 9 godzin, w zależności od gry, ale w praktyce może być on nieznacznie dłuższy. Wynika to, a jakże, z zastosowanego wyświetlacza. Technologia OLED ma to do siebie, że pozwala oszczędzić nieco prądu, szczególnie w przypadku produkcji, w których dominuje czerń. Powiększono też dwukrotnie pamięć z 32 GB na 64 GB - jest lepiej, ale jeśli planujecie kupować dużo gier w wersji cyfrowej, to zakup karty MicroSD Was nie ominie.  Żeby jednak nie było tak różowo, to czas wspomnieć o kilku bolączkach, poza tą najbardziej oczywistą, czyli brakiem większej mocy. Mnie we znaki najbardziej dała się niepełna kompatybilność z posiadanymi przeze mnie akcesoriami. Na pozór OLED ma te same wymiary co V1, ale tak naprawdę jest nieznacznie szerszy. Oznacza to, że raczej zmieścicie ten sprzęt do swoich starych pokrowców, ale już z rzeczami spasowanymi bardziej ciasno może być różnie. Sam musiałem pożegnać się z uchwytem na Joy-Cony od firmy Skull&Co i zamówić jego nowy, nieco większy wariant. Podobnie sprawa ma się np. z testowanym przeze mnie kilka miesięcy temu uchwytem na Pro Controller czy gripem od Satisfye. Na szczęście wszystkie te rzeczy wpinane w boczne szyny działają bez żadnych problemów. Mowa tu np. o Joy-Conach z poprzednich wersji konsol czy o kontrolerach innych firm, takich jak Split Pad Pro czy Hori D-Pad Controller.  Boli też fakt, że Nintendo nadal konsekwentnie ignoruje wszystko poza grami. Po 5 latach nie doczekaliśmy się przeglądarki internetowej, Netflixa czy innych aplikacji VOD. Teraz jest to odczuwalne jeszcze bardziej, bo 7-calowy wyświetlacz OLED w połączeniu z nową podstawką sprawiają, że całkiem nieźle oglądałoby się na tym filmy czy seriale. Pozostaje trzymać kciuki, że niedawne wzbogacenie Switcha o obsługę słuchawek bluetooth było jaskółką zwiastującą dalszy rozwój i wprowadzanie wyczekiwanych przez graczy funkcji...
fot. naEKRANIE.pl
+5 więcej
Nie obawiałbym się natomiast wypalenia ekranu. Choć gry faktycznie mają pewne statyczne elementy (interfejs, liczniku czasu i punktów itp.), to zwykle dzieje się w nich też coś, co powoduje ich zniknięcie na jakiś czas. Raz skorzystamy z pauzy, innym razem wyświetlona zostanie scenka przerywnikowa, a jeszcze innym na moment wyjdziemy do menu konsoli. Ryzyko wypalenia wydaje się zdecydowanie mniejsze niż w przypadku telewizorów, które często potrafią być uruchomione przez kilka lub nawet kilkanaście godzin na jednym kanale.  Czy warto wydać te około 1650 zł na Nintendo Switch OLED? I tak, i nie. Dla osób, które nie mają jeszcze tej konsoli, a chciałyby nadrobić gry na jej wyłączność, to świetna propozycja, nieznacznie (około 300 zł) droższa od klasycznego modelu, więc tu w ogóle bym się nie zastanawiał. Osoby, które tak jak ja miały pierwszy model, mogą rozważyć zmianę nie tylko ze względu na lepszy wyświetlacz, ale też dłuższy czas pracy na baterii (co w moim przypadku było decydującym argumentem). Jeśli jednak macie już V2... cóż, w takiej sytuacji powinniście poszukać okazji do zobaczenia modelu OLED na żywo i wtedy podjąć decyzję, bo oferowane przez niego doznania są czymś, czego nie da się pokazać na zdjęciach czy filmach.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj