Metroid Dread – recenzja gry
Data premiery w Polsce: 8 października 2021Co tu dużo mówić. Metroid Dread to prawdziwy powrót króla.
Co tu dużo mówić. Metroid Dread to prawdziwy powrót króla.
Nintendo postanowiło zaserwować swoim fanom ogromną niespodziankę. Podczas gdy wiele osób nadal z wytęsknieniem wyczekuje jakichkolwiek informacji na temat zaginionego w akcji Metroid Prime 4, japońska firma zapowiedziała i wypuściła na rynek Metroid Dread, czyli… niespodziewaną kontynuację, na którą musieliśmy czekać aż 19 lat. I wiecie co? Warto było!
Metroid Dread to fabularny sequel Fusion wydanego w 2002 roku. Jeśli nie jesteście na bieżąco z historią Samus Aran, to nie musicie się niczego obawiać – z dwóch powodów. Przede wszystkim trudno uznać tę serię za taką, w której fabuła grałaby pierwsze skrzypce, bo to tylko pretekst napędzający całą eksplorację, walkę i odkrywanie mapy. Twórcy zadbali też o nowicjuszy (co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę ogromną przerwę i kiepską obecnie dostępność Fusion na rynku), więc na początku czeka nas krótkie przypomnienie najważniejszych informacji, co w zupełności wystarcza do komfortowej zabawy. Nie oznacza to jednak, że w nowej grze nic się nie dzieje, bo jest tu kilka twistów, a także bardzo ciekawy antagonista.
Zasadniczą zmianą jest to, w jakiej sytuacji stawia Samus nowa opowieść. Na planecie ZDR trudno czuć się jak doświadczona łowczyni nagród, bo od samego początku usilnie powtarza się nam, że jesteśmy tam jedynie intruzem, a naszym celem powinno być przede wszystkim przetrwanie i ucieczka. Doskonale wpisuje się to w tytuł gry, który zapowiada, że możemy spodziewać się uczucia strachu. I rzeczywiście udaje się z tej obietnicy wywiązać, bo choć Dread horrorem zdecydowanie nie jest, to są sceny, które potrafią podbić poziom adrenaliny we krwi i przyprawić o szybsze bicie serca.
Struktura jest znajoma i typowa dla gatunku. Na starcie Samus, jak zwykle, traci dostęp do całego swojego zaawansowanego arsenału i zdolności. Jesteśmy zmuszeni do przemierzania pierwszych lokacji tajemniczej planety ZDR uzbrojeni tylko w podstawową broń oraz możliwość biegania i skakania. Na szczęście nie musimy długo czekać na zdobycie ulepszeń, bo tempo jest szybkie i ma się wrażenie, że dostajemy je na każdym kroku. Raz będą to rakiety zamrażające wrogów, a innym razem odporny na płomienie kombinezon czy Morph Ball, czyli możliwość transformacji w kulę, która stała się jednym z symboli cyklu. Dzięki temu przez około 9-12 godzin przygody naprawdę trudno jest narzekać na nudę, bo co chwilę otrzymujemy nowe zabawki.
Oczywiście pozyskiwane wyposażenie, wzorem poprzednich odsłon, posłuży nam nie tylko do bardziej efektywnego przedzierania się przez hordy przeciwników, ale też do dostawania się w nowe, niedostępne wcześniej rejony. W ten sposób popchniemy do przodu całą opowieść, ale też będziemy mogli zdobywać kolejne ulepszenia i odkrywać sekrety. Tych nie brakuje i odkrycie wszystkiego na 100% zajmie trochę czasu. Szczególnie że dostęp do pewnych miejsc wymaga iście diabelskiej zręczności i precyzji. Wspomnicie moje słowa, gdy natraficie na pewne późniejsze przeszkody…
W przerwach między zwiedzaniem ZDR zajmiemy się też walką. Starcia z podstawowymi przeciwnikami zbyt trudne nie są, choć czasami niektórzy z nich potrafią nieco uprzykrzyć życie, zwłaszcza gdy zaatakują nas w trakcie istotnego skoku czy innych akrobacji. Inaczej sytuacja wygląda w przypadku bossów. Na każdego z takich oponentów musimy znaleźć odpowiedni sposób, co najczęściej wymaga co najmniej kilku podejść. Jest też kilka pojedynków, których musimy nauczyć się niemal na pamięć, bo bossowie bywają bezlitośni, a ich ataki odbierają Samus mnóstwo życiowej energii. I choć tę można zwiększyć, zdobywając rozsiane po planecie zbiorniki, to nawet z mapą wyczyszczoną na 100% gra nie robi się prosta - o grindowaniu i uczynieniu zabawy banalną możecie zapomnieć.
Dużym urozmaiceniem, którym chwalono się często w materiałach marketingowych, są roboty o nazwie EMMI. Po wkroczeniu do ich "legowiska" te natychmiast zaczynają nas namierzać, co jest sygnalizowane przez teoretycznie niewinne, ale jednocześnie bardzo złowieszcze "pikanie". Jeśli uda się im nas dorwać, to możemy być niemal pewni, że zginiemy i zostaniemy cofnięci do ostatniego punktu kontrolnego. Mamy co prawda ułamek sekundy na kontrę i wyrwanie się ze stalowego uścisku mechanicznego drapieżcy, ale poprawne wykonanie tego manewru graniczy z cudem. Mnie udało się to zaledwie kilka razy w ciągu przygody trwającej około 11 godzin. Znacznie lepszym sposobem jest unikanie EMMI lub ratowanie się ucieczką do najbliższych drzwi, gdy śmiercionośna machina już nas zauważy.
Poziom trudności jest dość nierówny. To prawdziwa sinusoida doznań i emocji. Początkowe etapy były dość przystępne, później zrobiło się wymagająco, ale jednocześnie bardzo satysfakcjonująco, końcówka zaś niemalże mnie złamała. Ostatni boss przypomniał mi traumatyczne wspomnienia z finału Sekiro: Shadows Die Twice i podczas kilku pierwszych prób odczuwałem podobną bezsilność. W głowie cały czas kołatały się głosy mówiące: „nie ma szans, bym kiedykolwiek go pokonał”. Gdy jednak to się udało (co zajęło mi około 3 godzin, z czego 2 godziny poszukiwałem dodatkowych ulepszeń na mapie), to poczułem taką frajdę, jakiej już dawno żadna gra mi nie sprawiła. To przedziwne, ale jednocześnie bardzo przyjemne uczucie!
Jest to jedna z tych produkcji, w których porażki wynikają przede wszystkim z winy gracza, choć są pewne wyjątki. Jednym mankamentem, który momentami dawał mi się dość mocno we znaki, było sterowanie. W końcowych etapach protagonistka ma do dyspozycji tyle różnego rodzaju narzędzi i broni, że trudno się w tym połapać. Podczas przepakowanych akcją starć z bossami nie ma czasu, by zastanawiać się, która kombinacja przycisków odpowiada za którą broń czy ruch, przez co zdarzało mi się ginąć, gdy w bitewnym chaosie (zamiast salwą rakiet) usiłowałem zastrzelić wroga... linką do przyciągania się do pewnych elementów otoczenia.
Prawdopodobnie przy niektórych trudniejszych starciach zniechęciłbym się szybciej, gdyby nie to, jak pięknie Metroid Dread wygląda i działa. Gra jest przede wszystkim bardzo płynna: ruchy Samus są szybkie, efektowne i możemy, a momentami wręcz musimy, łączyć je ze sobą w spektakularne kombinacje. Po pierwszych zwiastunach miałem pewne obawy dotyczące jakości grafiki, bo wydawała się ona nieco zbyt sterylna, a lokacje bardzo do siebie podobne, ale na szczęście podczas rozgrywki jest pod tym względem lepiej. Grafika jest bardzo klarowna i łatwo dostrzec wszystko to, co dzieje się na ekranie (mógł do tego przyczynić się również fakt, że Dread ogrywałem już na Nintendo Switch OLED), a poszczególne regiony ZDR mocno się od siebie różnią. Trafimy m.in. do krain przypominających dżunglę, zalanych wodą czy skutych lodem.
Nintendo Switch otrzymało kolejny fenomenalny tytuł na wyłączność. Metroid Dread to produkcja, która wiele od gracza wymaga, ale potrafi też nagrodzić za sukcesy. Jeśli nie boicie się wyzwań i nie ulegacie zbyt łatwo emocjom, to zdecydowanie powinniście umieścić nowe dzieło studia MercurySteam na szczycie Waszej wishlisty.
Poznaj recenzenta
Paweł KrzystyniakKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat