Dystrybutorzy filmowi nie zawsze traktują nas poważnie. I stosują dziesiątki sztuczek, by nas nabrać i byśmy poszli do kina na coś, na co nie mamy ochoty.
Czy zauważyliście, że od kilku już lat można czasem gdzieś zobaczyć w kinie słynne, klasyczne filmy? Nie tylko w warszawskim Iluzjonie, ale w normalnej kinowej dystrybucji. Co jakiś czas w kinach pojawia się a to jakiś stary dobry film Chaplina, a to np.
Braveheart Mela Gibsona. A wiecie jaki będzie ostatni film, który wejdzie do polskich kin w tym roku? Będzie się nazywał
Ejdeha Vared Mishavad!. Czy te fakty jakoś się łączą? No właśnie nie.
Żartu w wersach powyżej nie zauważyli z pewnością ci, którzy mają w ustawieniach wyświetlanie tytułów oryginalnych - jeśli ktoś nie wie, to mamy w serwisie taką opcję, gdy się rejestrujesz sam sobie wybierasz czy chcesz w tekstach widzieć tytuły filmów i seriali w wersji oryginalnej czy polskiej. Ci, którzy wybrali oryginalną, zobaczyli tam powyżej napis "EJDEHA VARED MISHAVAD!" a ci co polską "WEJŚCIE SMOKA!". Teraz już wszyscy rozumieją, że jeśli ktoś pomyśli - a przypomnę sobie jak Bruce Lee skopał tyłki tym złym gościom... to ma problem. Bo różnica, leżąca jak rozumiem w wykrzykniku, między najsłynniejszym filmem kopanym w historii a tegorocznym tureckim obrazem o pewnym detektywie jest dość zasadnicza. I może nawet ten nowy film jest fajny i dobry. Ale co z tego? Są granice, których przekraczać nie wolno. Są tytuły, które tak zapadły w pamięć zbiorową, tak wyraziście się utrwaliły, że naprawdę nie wypada ich ruszać. Jest tylko jedno
Enter the Dragon. I zostawmy je w spokoju.
Ok, być może należy pomysłodawcom polskiego tytułu dać choć minimalny kredyt zaufania, może im nie chodziło o tych kilku (bo przecież to też nie jest film wchodzący w setkach kopii) widzów, którzy się nabiorą, a taki sobie wymyślili żarcik. Chcieli niekonwencjonalnie nawiązać. Ba, może nawet sądzili, że dzięki temu ktoś więcej o ich filmie napisze (i to się akurat jak widać udało), ale całe to zdarzenie nasunęło mi pomysł na ogólne rozważania o cwaniakowaniu wśród kinowych dystrybutorów. Ile razy tytuły, które widzieliśmy na plakatach nie tylko nie miały nic wspólnego z oryginałem, ale jeszcze wyolbrzymiały słowa (zdaniem dystrybutorów) kluczowe do przyciągnięcia widzów do kin. Jakie słowa? A chociażby "miłość". Albo usiłowano nawiązać tytułem do innego popularnego tytułu. Albo chociaż w ostateczności coś zrymować. Ile razy na plakatach przywoływano pod byle pretekstem inne filmy ("Twórcy TAMTEGO WIELKIEGO HITU zapraszają na nowy film"), a kiedy pogrzebiesz chwilę w sieci okaże się, że ci "twórcy" to jeden z trzech scenarzystów, albo z dwóch z siedmiu producentów. Czyli tak naprawdę nie ma żadnej gwarancji, że ten film z tamtym wielkim hitem ma coś wspólnego. W końcu kino to praca zbiorowa i powtórzenie się dwóch z kilkudziesięciu nazwisk osób pracujących tu i tam tak naprawdę nic nie znaczy.
Coś znaczą aktorzy - choć w Polsce chyba niespecjalnie chodzi się na nazwiska. Wróć, czasem chodzi się na nazwiska hollywoodzkie, ale też bez przesady. Polskie gwiazdy choćby nie wiem jak się natężały same z siebie widzów do kin nie ściągną. Ale i tak producenci i dystrybutorzy kombinują. Pamiętacie film
Facet (nie)potrzebny od zaraz - słabiutką, nudnawą produkcję o dziewczynie, która szuka faceta, ale w zasadzie to sama nie wie, czego chce od życia. Dystrybutor wymyślił, że zrobi z tego wielki hit na walentynki i okleił cały kraj plakatami, gdzie wielkimi literami byli wymieniemn m.in.
Maciej Stuhr,
Michał Żebrowski,
Paweł Małaszyński I wszyscy ci, którzy poszli w ów piękny walentynkowy wieczór nie tylko nie dostali komedii romantycznej, ale zobaczyli, że gwiazdy, które miały ich bawić na ekranie pojawiają się tam w ilościach symbolicznych. Naprawdę. Każdy z tych aktorów wystąpił bodajże w jednej, góra dwóch scenach a te epizodziki zostały cynicznie wykorzystane w kampanii promocyjnej, by nas ściągnąć do kina.
Czasem dystrybutorzy walczą też o widza między sobą podłączając się pod konkurencję. Kilkanaście lat temu na ekranach pojawił się amerykański horror
The Ring. To była hollywoodzka wersja japońskiego filmu starszego o kilka lat. Moim zdaniem nawet lepsza od oryginału, bo trochę bardziej zrozumiała. Panowie z Hollywood obejrzeli japoński oryginał, zrozumieli błyskawicznie jak wielki potencjał tkwi w tym pomyśle i sprytnie kupili prawa do dystrybucji w USA i do remake'u. Po czym nakręcili swoją wersję, a japońskiego filmu w ogóle w Stanach nie pokazali, żeby ich film był świeższy i mocniej zaskakiwał (jak widać nie tylko nasi dystrybutorzy potrafią kombinować). Ale oni kupili prawa do dystrybucji w USA, a nie w Polsce. Jak więc wyglądało to u nas. W weekend w których amerykański hit poprzedzony dużą kampanią promocyjną pojawił się w kinach równocześnie inny mniejszy dystrybutor wstawił do kin
Ringu - czyli japoński oryginał. I pewnie niejeden widz tak naprawdę nie wiedział w której sali wylądował.
Takie zagrywki nie dotyczą tylko horrorów. Drugie starcie tego typu miało miejsce z okazji naszego papieża. Tak, Karola Wojtyły. Wszyscy pamiętają filmy z Adamczykiem, ale przecież to nie były jedyne jakie powstały na jego temat. Amerykańskie telewizje lubią szybko i tanio kręcone biografie więc nic dziwnego, że i tu zareagowały. A skoro jest film o Janie Pawle II, to wiadomo, że w Polsce się sprzeda. I oto dystrybutor kupił i idąc na fali popularności filmów z Adamczykiem wprowadził do kin telewizyjną produkcję
Have No Fear: The Life of Pope John Paul II. Film z Thomasem Kretschmannem promowany był wszędzie i to jak. Skoro to o polskim papieżu, to mówiło się o tym jak o jakiejś multioscarowej produkcji, a nie telewizyjnej biografii, która w Stanach przeszła praktycznie bez echa.
Ale skoro tu się ktoś pod kogoś podłączył, to nie znaczy, że nie ma miejsca na jeszcze jednego. Kolejny dystrybutor znalazł jeszcze inną telewizyjną biografię Jana Pawła II (tym razem z Jonem Voightem) - rzecz miała tytuł
Pope John Paul II i wprowadził do kin równocześnie bez praktycznie żadnej promocji, licząc, że widz już będzie miał tak namieszane od filmów z papieżem, że pójdzie na pierwszy z brzegu. I trochę tak było.
Jaki z tego wniosek? Bądźmy widzami świadomymi. Czytajmy, zanim na coś pójdziemy, sprawdzajmy, weryfikujmy, nie wierzmy w informacje prasowe i wielkie hasła na plakatach. Więcej dystansu, mniej zaufania. Oczywiście my tu, w nsEKRANIE staramy się w dużej mierze robić to za was, odsiewać ziarno od plew, pisać o wszystkich wątpliwościach i niejasnościach. Takie przyjęliśmy sobie założenia. I mam wrażenie, że idzie nam nieźle. Ale przecież nie będę tekstu o tym, że trzeba uważać, by się nie nabrać kończyć stwierdzeniem, że cały ten tekst jest tylko po to byście nam ufali całkowicie. To już by była przesada. Nasze teksty też sprawdzajcie. I piszcie jeśli tylko coś wzbudza wasze wątpliwości. My - w przeciwieństwie do różnych dystrybutorów - jesteśmy tu cały czas (niektórzy z tych opisanych powyżej już nie istnieją) i chętnie podyskutujemy jeśli uważacie, że gdzieś z czymś przesadziliśmy, albo nie mamy racji. W końcu tak naprawdę to jesteśmy takimi samymi widzami jak wy. I lubimy dobre filmy, a nie to, co czasem nam sprzedają w ładnym opakowaniu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h