Niedawno mój przyjaciel, również zajmujący się sztuką, zwątpił w siebie i w sens swojego powołania. Po prostu doświadczył najgłębszego zniechęcenia. Postanowił się poddać, tak po męsku, z uniesioną przyłbicą. Powiedziałem mu, że przecież nie może złożyć broni. Odparł: "Dlaczego? Przecież właśnie to zrobiłem".
Ponieważ dzieliło nas morze i nie mogliśmy się spotkać, niezwłocznie nagrałem mu Anvil! The Story of Anvil na pendrive'a i puściłem przesyłką ekspresową. Doczepiłem karteczkę "zobacz mnie". Muszę tu dopowiedzieć, że mój przyjaciel jest subtelnym intelektualistą, stroniącym od kultury popularnej; uwielbia muzykę klasyczną i jazzujące trąbki. Na cholerę mu film dokumentalny o starych, głupich, poczciwych metalach, dłubiących kwadratowe kawałki wśród śniegów Kanady?
Dziennikarz "The Times" nazwał ten dokument "prawdopodobnie najlepszym filmem o rock and rollu, jaki kiedykolwiek nakręcono". Są też inne powody.
Anvil zawiązali się w latach osiemdziesiątych, zagrali parę wielkich koncertów i osunęli się w nicość. Wydali mnóstwo płyt, które nikogo nie obeszły. Gdy ich poznajemy, grają dla kilkunastu osób. Gitarzysta rozwozi żarcie dla szkół, pałker chodzi na terapię, basista mieszka we własnym garażu, bo nie wystarcza mu na czynsz. Mają po pięćdziesiąt lat i chcą spróbować raz jeszcze. Jesteśmy świadkami pierwszej od dwóch dekad europejskiej trasy koncertowej, organizowanej zresztą przez menedżerkę nieznającą angielskiego. Płyta, nagrana za pożyczone pieniądze, nie budzi niczyjego zainteresowania. Znowu klęska? A może jednak nie.
Oto "This is Spinal Tap", ale naprawdę. Anvil! The Story of Anvil opowiada o pięknej, głębokiej przyjaźni dwóch kudłatych, ubrudzonych świętych. Ci goście są równie nieprawdopodobni, co szczerzy. Głupota jeszcze ich uwzniośla, podobnie jak w wiara w tę prostą prawdę: nigdy nie jest za późno. Nigdy nie wolno się poddać. Pal sześć, że własne wybory wiodą nas od złego do gorszego.
Każdy, kto odwiedza moją zaczarowaną chatę, musi zobaczyć ten film. Nikt nie wyraził rozczarowania, paru poryczało się jak trzynastolatka na "Królu lwie". Mój przyjaciel w końcu nie złożył broni i chętnie bym napisał, że osiągnął to, co chciał. Niestety wciąż musi się szarpać, ale jestem pewien, że kiedyś mu się uda. Tak jak chłopakom z Anvil, o czym mogę napisać bez spoilerowania. Wyniósł ich właśnie ten film. Dziś grają duże trasy. Mieli cameo w Synach Anarchii i fotkę z Tarantino. Nieźle jak na bandę głupich metalowców, czyż nie?
Łukasz Orbitowski - pisarz i dziennikarz, aktualnie, poza niezliczonymi opowiadaniami, ma na swoim koncie 12 książek, najnowsza powieść Szczęśliwa ziemia trafi do księgarń 23 października. Autor między innymi doskonale przyjętego przez krytykę "Tracę ciepło" (nominacja do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, Złote Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego), "Świętego Wrocławia" (Srebrne Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, nominacja do Nagrody im. Janusza A. Zajdla), zbioru opowiadań "Nadchodzi" oraz głośnych "Widm" (Złote Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego). Jest laureatem Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego "Młoda Polska" 2012. Poza beletrystyką pisze felietony dla "Gazety Wyborczej" i "Nowej Fantastyki". Mieszka w Kopenhadze.