W 2012 roku, gdzieś za łańcuchem niewysokich gór Stana Monica w Los Angeles, George Lucas, oddając w ręce Disneya stworzone przez siebie studio Lucasfilm, namaścił swoją następczynię – Kathleen Kennedy. Producentka dostąpiła zaszczytu kierowania gwiezdnym uniwersum, wierząc zapewne, że Moc będzie jej sprzymierzeńcem i wszystkich czeka udana przyszłość wypełniona nowymi i uwielbianymi przez fanów projektami. Opowieść ciągle trwa, ale już teraz można zaryzykować stwierdzenie, że trudno będzie o happy end. Jak w każdej dobrej opowieści muszą być wzloty i upadki. Na pewno w 2015 roku, kiedy w kinach debiutowało Przebudzenie Mocy, nikt nie mógł przypuszczać, że wszystko idzie w złym kierunku. Fani mieli w pamięci nieudane prequele i cieszyli się względną jakością widowiska, które umiejętnie tworzyło pomost między starymi i nowymi fanami, angażując ponownie do ról Harrisona Forda, Carrie Fisher i Marka Hamilla i pokazując nowych bohaterów dopiero co raczkującym w uniwersum widzom. Franczyza prowadzona przez Kennedy zaczęła napotykać jednak na pierwsze trudności, które między innymi dotyczyły zakulisowych problemów przy następnych filmowych produkcjach, co było z niepokojem komentowane w sieci (już przy Przebudzeniu Mocy pojawiały się zakulisowe problemy, ale wtedy jeszcze nie bito na alarm). Dziś jesteśmy za to świadkami cudu, bo producentka potrafiła zjednać podzielony fandom w... niechęci do osoby, która rządzi Lucasfilmem.
Disney/Materiały prasowe
Z każdym kolejnym projektem i wypowiedzią nienawiść do Kennedy nabierała większych rozmiarów wśród toksycznej grupy "fanów". Nazywali ją feminazistką, przedstawicielką lewactwa i producentką skorą do wszechobecnej poprawności politycznej. Nie chcieli oglądać tego, co proponowały filmy nasiąknięte polityką Kennedy. W ich uznaniu wytwórnia powinno dostarczać wyłącznie klasyczne opowieści w starym dobrym stylu, bez ingerowania w historię ikonicznych bohaterów. Są też jednak fani Gwiezdnych Wojen, których ideologiczna wojna nie obchodzi, łakną za to ciekawych, oryginalnych i pomysłowych historii, których scenariusze nie są pisane na kolanie. Nie mają problemu z tym, że główną bohaterką nowej trylogii jest kobieta z mieczem świetlnym, a jej najlepszym przyjacielem czarnoskóry mężczyzna. Nie chcą jednak słuchać o kolejnych zakulisowych problemach, które odbijają się potem na jakości filmów. Trudno buduje się ekscytację przed premierą, kiedy słyszy się o zwolnieniach reżyserów lub zmianach w scenariuszu na ostatnią chwilę. Jeśli nawet wina nie jest całkowicie po stronie Kennedy, to jednak ona jako szefowa powinna wziąć na siebie odpowiedzialność za zaistniałą sytuację. Niestety, trudno z czystym sumieniem wyróżnić jakiś film po 2015 roku z tego uniwersum. 

Od kulis

Trudne sytuacje za kulisami aktorskich projektów występowały w takim natężeniu, że jest to rzeczywiście powód do wstydu. Nawet przy wspomnianym Przebudzeniu Mocy, które było relatywnie dobrze oceniane, mieliśmy liczne zmiany scenarzystów, a na reżysera wybrano J.J. Abramsa – gwaranta solidnej roboty. Po filmie wyrobnika przyszedł całkowity skręt w innym kierunku. Do kontynuacji Ostatni Jedi zatrudniono Riana Johnsona. Twórca Na noże zaproponował autorską, odważną wizję i postanowił wyrzucić do kosza pomysły Abramsa – choćby te związane z wybraniem Snoke'a na głównego antagonistę i uczynienia z Luke'a Skywalkera zbawiciela galaktyki. Dla jednych był to powiew świeżości, dla innych ingerencja w kanon i pastisz. Film podzielił fandom, dostało się ekipie i aktorom – "fani" wylewali toksyny w sieci, a Lucasfilm milczał. Nie udało się przygotować widzów na tak odważny krok, co może też być słabością Kennedy, która straciła panowanie nad trylogią. Nikt nie wiedział, dokąd to właściwie zmierza. Pomysł, aby oddać trylogię sequeli w ręce innych reżyserów, mógł wypalić, ale brak ogólnego planu na zwieńczenie całej historii to chyba coś, co nie powinno mieć miejsca przy tak dużej franczyzie. Odtwórczyni roli Rey, Daisy Ridley, w jednym z wywiadów potwierdziła, że Palpatine pojawił się w fabule Skywalker. Odrodzenie na chwilę przed kręceniem. Finałowa odsłona trylogii jest koszmarkiem, nic nie trzyma się tutaj kupy pod względem fabularnym. Mamy też próby zamiatania pod dywan wszystkiego, co zaproponował Rian Johnson. Do tego zwolniono z trzeciej części Colina Trevorrowa i zatrudniano na szybko J.J. Abramsa.

Najlepsze filmy świata Star Wars - ranking Rotten Tomatoes

+6 więcej
Nawet Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie, moim zdaniem najlepszy film ze wszystkich po przejęciu Lucasfilmu przez Disneya, miał zakulisowe problemy. Alan Tudyk, który podkładał głos pod androida K-2SO, wspominał w wywiadach, że to Tony Gilroy uratował dzieło reżyserowane przez Garetha Edwardsa. Dołączył do produkcji w trakcie kręcenia i miał znacząco wpłynąć na poprawę historii. Sprawił, że całość stała się bardziej poukładana. Według doniesień, po premierze widowiska, Gilroy zajął się reżyserią dokrętek i dzięki temu udało się zrobić naprawdę dobry film, który doceniony został przez widzów i krytyków.

Moment zjednoczenia?

Ostatnia wypowiedź Kennedy może stać się przełomowa. Chodzi o wnioski wyciągnięte po porażce filmu Han Solo: Gwiezdne wojny – historie. Producentka stwierdziła, że studio nie wróci już do pomysłu obsadzania nowych aktorów w rolach młodszych wersji znanych postaci z uniwersum Gwiezdnych Wojen. Jej zdaniem powodem kiepskiego wyniku w box office nie jest słaba promocja ani nawet sama idea stworzenia prequela o młodym Hanie Solo. Kennedy przyznała rację toksycznej części fandomu, która ostro krytykowała zatrudnienie Aldena Ehrenreicha do tytułowej roli, bo ten nie wyglądał jak Harrison Ford.  Przypomnijmy też absurdalne pomysły fanów z 2017 roku, którzy chcieli obsadzić w tej roli gościa z internetu, bo ten świetnie naśladował barwę głosu oryginalnego odtwórcy Hana Solo. Studio jednak nie zamierza ryzykować w obawie przed kolejnymi negatywnymi reakcjami. Możemy spodziewać się powrotu klasycznych bohaterów w formie wygenerowanych komputerowo kukiełek. W serialu The Mandalorian pierwszy raz pokazano nam Luke'a Skywalkera stworzonego z pomocą cyfrowych efektów nałożonych na twarz dublera, a później powtórzono to przy okazji 2. sezonu, więc nikt nawet nie pomyślał w tym czasie o zatrudnieniu nowego aktora. Jeszcze wczoraj krytykowano efekt CGI, ale co będzie za dziesięć lat? Technologia zostanie dopracowana, a my będziemy obserwować nowe przygody Luke'a, Hana Solo z twarzą odmłodzonego Forda i Leię z wizerunkiem młodziutkiej Fisher, nawet w sytuacji, gdy odtwórców tych ról już z nami nie będzie.
Lucasfilm

Stanowisko, którego nikt nie chce

Nie trzeba mieć doktoratu z socjologii, żeby wiedzieć, że najgłośniej zawsze przebijają się głosy krytyczne, a fandom Gwiezdnych Wojen znany jest z tego, że ich toksycznych reakcji nie da się nie zauważyć. Nazywają Kennedy Imperatorką i mocno ściskają kciuki za to, żeby wreszcie ustąpiła ze swojego stanowiska. Ta najtrudniejsza w obyciu grupa lubi przekonywać, że problemem nie są przepychanki z reżyserami, ale "robienie z męskich bohaterów tych najgorszych, poleganie na silnych kobietach i promowanie lewicowych wartości". Kennedy według ich światopoglądu jest zaślepiona feminizmem i przez poprawność polityczną niszczy ukochane przez nich Gwiezdne wojny. Nie chcą robienia z ich uniwersum walki o sprawiedliwość społeczną lub politycznej propagandy. Chcą kina w starym stylu (cokolwiek to znaczy), bez bezczeszczenia ikon. Uważają, że słabe wyniki Hana Solo i Skywalkera. Odrodzenie są ich zwycięstwem, bo wytwórni nie udało się "wymienić" publiczności. Nie ma jednak badań stwierdzających, jak duże są grupy fanów w fandomie Star Wars, więc nie można jednoznacznie stwierdzić, ilu widzów zostało w domach przez progresywne treści, a ilu uznało, że robione w chaosie produkcje są zwyczajnie słabe i szkoda wydawać na nie pieniądze w kasie kina.
Lucasfilm
Szefowa wytwórni Lucasfilm jest jednak na razie bezpieczna. Podobno nikt nie chce przejąć stanowiska okraszonego takim ryzykiem i związanego ze sporym stresem. Producentka będzie kierować Lucasfilmem przynajmniej do 2024 roku, więc do tego czasu nie możemy spodziewać się wielu korzystnych zmian w uniwersum. Dostaniemy zapewne buńczuczne zapowiedzi z ładnie opakowanymi planszami, ale to tyle. Ostatnią nadzieją dla gwiezdnowojennego kina na ten moment są planowane projekty od Taika Waititiego i Kevina Feige, ale wciąż brak konkretów i trudno przypuszczać, że Lucasfilm ma wyznaczony kierunek na rozwój uniwersum. W niedalekiej przyszłości dostaniemy jeszcze Star Wars: Rogue Squadron w reżyserii Patty Jenkins, ale nie mam zbyt wielkich oczekiwań. Innych pomysłów na ten moment nie znamy, a nie uwierzę w postanie trylogii Riana Johnsona, póki rzeczywiście ekipa nie wejdzie na plan. Droga seriali na Disney+ też nie wygląda zbyt obiecująco, może prócz Andora, bo tutaj swoich palców nie macza duet Filoni-Favreau, rozkochany w zadowalaniu fanów tanim fanserwisem. Już za moment widzowie na całym świecie siądą do oglądania Obi-Wana Kenobiego, ale ten serial nie wzbudza u mnie takich emocji, jak powinien. Wspomniałem, że Kennedy kończy się kontrakt w 2024 roku i mam tylko nadzieję, że jej ewentualnym następcą nie będzie właśnie Dave Filoni. Progresu nie byłoby żadnego, a Gwiezdne Wojny mogłyby stać się trudne do strawienia dla widzów chcących interesujących fabuł. Obym się mylił.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj