Piotr Żymełka to czytelnik naEKRANIE.pl, który w 2015 roku podzielił się z Wami swoimi przemyśleniami na temat filmu Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy. Teraz powraca z tekstem o Ostatnim Jedi.
Tekst ten stanowi niejako dalszy ciąg moich przemyśleń na temat nowej trylogii Gwiezdnych wojen, której pierwszą część (Przebudzenie Mocy, czyli dlaczego nagle dorosłem) można znaleźć tutaj (https://naekranie.pl/artykuly/przebudzenie-mocy-czyli-dlaczego-nagle-doroslem). Jest przepełniony emocjami, ale nie będę nawet udawał, że potrafię podejść do Ostatnich Jedi (i całej sagi) na chłodno. Dlaczego?- o tym poniżej.
Dwa lata temu, gdy do kin weszło Star Wars: The Force Awakens, szedłem na seans z wielkimi nadziejami, ale i z mocnymi obawami. Z nadziejami, ponieważ po prequelach, które nieco ostudziły moje zainteresowanie odległą galaktyką, zapowiadało się, że ujrzę na ekranie ukochanych bohaterów i po raz kolejny doświadczę tej specyficznej magii, która pojawia się w trakcie każdego seansu oryginalnej trylogii. Obawy dotyczyły natomiast tego, w jaki sposób twórcy przedstawią dalsze losy protagonistów i co też wymyślą, by kontynuować zamkniętą w zasadzie sagę.
Niestety musiałem przełknąć bardzo gorzką pigułkę w postaci uśmiercenia Hana Solo, która stanowiła dla mnie nie tylko przeżycie emocjonalne, ale również pewien moment otrzeźwienia. Stała się, poprzez zszarganie symbolu mojego dzieciństwa, przypieczętowaniem wejścia w dorosłość. Wiem, że brzmi to nieco górnolotnie i może wydawać się nieco przesadzone – w końcu to tylko film, życie toczy się dalej i jest mnóstwo ważniejszych spraw, niż zgon fikcyjnego bohatera. Typowy „problem pierwszego świata”, jeśli pokusić się o sięgnięcie do popularnej serii internetowych memów. Jednak dla mnie saga Gwiezdnych wojen to nie tylko film. To bardzo ważny, wręcz integralny element mojego życia, z którym dorastałem, który dopomógł w ukształtowaniu mnie jako człowieka i poniekąd wpoił pewne wartości, w które wierzę do dzisiaj (naturalnie był tylko jedną z wielu składowych, wcale nie najważniejszą, ale jednak znaczącą). Kosmiczna baśń i wieńcząca ją scena wielkiej radości na Endorze, w której bohaterowie świętują zwycięstwo nad złem, napawała optymizmem i pozwalała nastoletniemu mnie skutecznie oprzeć się cynizmowi realnego świata, nieuchronnie pojawiającemu się wraz z kolejnymi wiosnami na karku. Dlatego Przebudzenie Mocy to już nie jest emocjonująca przygoda, ale raczej siarczysty policzek wymierzony tkwiącemu wciąż gdzieś w głębi młodemu chłopcu, chłonącemu przygody kosmicznych rebeliantów z wypiekami na twarzy. Do żadnego innego filmu, czy też cyklu filmowego tak nie podchodzę (może z wyjątkiem Indiany Jonesa), ale Gwiezdnych wojen nie potrafię traktować bez emocji.
Minęły dwa lata i choć śmierć Solo wciąż wywołuje w głębi duszy złość i okrzyki protestu, to jednak liczyłem, iż skoro już musiałem ją zaakceptować, wraz z kolejnymi częściami sagi odzyskam nieco radość z obserwowania przygód nowego pokolenia bohaterów. Zwiastuny Ostatnich Jedi wprawdzie nie wywoływały już takiego podekscytowania, jak siódma odsłona serii, a i do kina szedłem bez specjalnych oczekiwań, bo przecież nic gorszego nie mogło mnie już spotkać.
Miałem wprawdzie złe przeczucia, pamiętając w jaki sposób twórcy przedstawili losy Hana Solo po części szóstej, w których w zasadzie pominęli rozwój tego bohatera ukazany w Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back oraz Star Wars: Episode VI - Return of the Jedi i zaprezentowali nam takiego samego przemytnika, pod względem charakterologicznym, jak Lucas w Nowej nadziei. Niestety, po seansie Ostatniego Jedi jestem zdruzgotany. Myślałem, że nie można już bardziej rozmienić na drobne wydarzeń ukazanych w oryginalnej trylogii. Twórcy pokazali mi, że jednak się da.
Oto bowiem dostałem kolejny policzek, a może już nawet cios pięścią w twarz. Przedstawione w części ósmej losy Luke’a Skywalkera, jakby nie patrzeć głównego protagonisty części IV – VI, są rozczarowujące i kompletnie zaprzeczają temu, co ustanowiły poprzednie odsłony sagi. Po pełnym wzniosłych ideałów młodzieńcu nie pozostał nawet ślad. I to akurat jest zrozumiałe, wszak Skywalker ma trzydzieści lat więcej. Ale uczynienie z bohatera (istniejącego w świadomości widzów od czterdziestu lat, z którym wychowały się już ze dwa pokolenia) starego, zgorzkniałego, zmęczonego i załamanego człowieka, zdolnego jedynie czekać na śmierć, coraz bardziej pogrążając się w melancholii, jest… nie do zaakceptowania. I nie chodzi mi już nawet o fakt, że Luke w pewnym momencie przyznaje się do chęci popełnienia morderstwa (co już samo w sobie może być obrazoburcze) – to tylko pokazuje jego wątpliwości, pogłębia charakter mistrza Jedi i generalnie stanowi dobry pomysł fabularny. Mówię o tym, co stało się później – o ucieczce, oddaleniu się od wszystkich najbliższych i wygnaniu na zapomnianej planecie. Czy to ten sam bohater, który do końca walczył o - z braku lepszego określenia - duszę swojego ojca? Czy to ten sam człowiek, który - nie bacząc na nic- rzucał się na pomoc przyjaciołom, nawet jeśli oznaczało to poświęcenie własnego życia? I wreszcie, czy to naprawdę jest ten ostatni, wielki Jedi z rodu Skywalkerów?
Luke, którego pamiętam, z którym dorastałem, nie stałby z boku, patrząc, jak galaktyka pogrąża się znów w chaosie. Nie pozwoliłby na to, by przyjaciele cierpieli, i nie uciekłby od problemów, tylko stawiłby im czoło. Nie spocząłby, póki Najwyższy Porządek (czyli właściwie Imperium w nowych ciuszkach, bo nowa organizacja nie różni się od starej absolutnie niczym – wyjątkowo prostacki zabieg fabularny) nie podzieliłby losów tworu Palpatine’a. Tak drastyczna demitologizacja herosa po prostu nie działa.
Oczywiście w usta Skywalkera scenarzyści włożyli kilka monologów, wygłaszanych głównie do Rey, którymi próbowali usprawiedliwić motywy mistrza Jedi i uwiarygodnić decyzje, które podjął (smaczku dodaje fakt, że mamy dwie wersje konfrontacji z Benem Solo i nie wiemy, czyja jest prawdziwa), ale absolutnie tego nie kupuję. A moment, w którym wydawało mi się, że twórcy zrehabilitują nieco postać Skywalkera i pokażą jego prawdziwą moc, czyli konfrontację z Kylo Renem, kończy się… śmiercią Luke’a z wyczerpania. Twórcy nie tylko nie spełnili pokładanych oczekiwań, ale wręcz wystawili środkowy palec fanom OT, z niecierpliwością wyczekującym tego, co stało się z bohaterem po „powrocie Jedi”.
Istniało tyle możliwości, tyle dróg, na które można było skierować zarówno fabułę nowej trylogii, jak i losy Skywalkera i kompanii… Tym bardziej, że twórcy mieli do dyspozycji stary kanon, z którego (po skasowaniu) mogli czerpać pełnymi garściami, wyciągając luźne pomysły, a który przedstawiał dalszy ciąg wydarzeń ukazanych w OT w sposób logiczny i daleko bardziej sensowy niż to, co zaproponowali scenarzyści nowej trylogii. Owszem, zdarzały się tam również ślepe zaułki, a także całkowicie odtwórcze wątki, ale zazwyczaj autorzy potrafili oddać sprawiedliwość bohaterom znanym z wielkiego ekranu.
Od zakończenia seansu Ostatniego Jedi bez przerwy nasuwa mi się pytanie – czy scenarzysta oglądał w ogóle oryginalną trylogię? Dostrzegł drogę, którą przeszli w niej bohaterowie? Jeśli tak, to naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak koszmarnie zniszczono postać Luke’a Skywalkera (co zresztą dziwi również samego Marka Hamilla). Nawet biorąc pod uwagę chęć osiągnięcia zysków, co przecież stanowi główny powód wypuszczania nowych filmów (a wszelkie wypowiedzi na temat szacunku dla oryginałów można włożyć między bajki), nie pojmuję, co kierowało Rianem Johnsonem.
Jednym z głównych zarzutów w stosunku do Przebudzenia Mocy było kopiowanie rozwiązań fabularnych z oryginalnej trylogii. Jeśli nowości mają wyglądać tak, jak w Ostatnich Jedi, to ja poproszę kalkę. A najchętniej życzyłbym sobie, by kontynuacje jednak nie powstały. Względnie, by czas akcji został przesunięty sto lat do przodu, co zrzuciłoby bagaż oryginalnej trylogii.
Również inne rzeczy nie przypadły mi do gustu. Idiotyczny główny wątek fabularny – mam uwierzyć, że Najwyższy Porządek, posiadający ogromne zasoby i środki, nie może dogonić rozbitej floty Rebeliantów (bo tu już nawet wrócono do starej nazwy i nie określa się grupy pod dowództwem Lei Ruchem Oporu), wezwać na pomoc posiłków, które wyskoczyłby z nadprzestrzeni na kursie uciekinierów i ich osaczyły? Do tego całkowicie niepotrzebny wątek Finna i Rose, którego wycięcie z filmu nic by nie zmieniło (swoją drogą, kasyno to przecież idealna okazja by pojawił się Lando Calrissian), a łopatologiczne przesłanie o złych bogaczach włożone w usta Rose jedynie drażni.
Uśmiercenie Snoke’a stanowi dobry pomysł, ale fatalnie przeprowadzony, bo wciąż nie wiadomo, skąd wziął się ten, podobno wyjątkowo silny Mocą bohater, kim był i co właściwie robił przez te wszystkie lata poprzedzające wydarzenia z nowych części. Kapitan Phasma pojawiła się w obu filmach chyba tylko po to, żeby dział marketingu mógł sprzedać trochę więcej figurek, bo sama postać nie wnosi do fabuły absolutnie nic. Kolejna sprawa – poświęcenie się wiceadmirał Holdo – czy naprawdę przy tak zaawansowanej technologii nie ma autopilota albo droida zaprogramowanego do prowadzenia pojazdu, a największy nawet okręt przeciwnika można zniszczyć samobójczą szarżą? I nikt z taktyków nie wziął takiej opcji pod uwagę? Jakim cudem Najwyższy Porządek zdobył przewagę nad Rebelią, skoro w jego szeregach aż roi się od równie „kompetentnych” dowódców jak karykaturalny generał Hux?
Poza tym, nawet rozpatrując nową trylogię jako dzieło autonomiczne, wiele rzeczy nie trzyma się kupy. Po tych dwóch częściach odnoszę wrażenie, jakby w Lucasfilm nie było nikogo, kto potrafiłby zapanować nad ciągłością historii. Wątki, które powymyślał Abrams – związany ze Snoke’iem, pochodzenie Rey – skręcają w dziwaczną stronę, poświęcone, (szczególnie ten pierwszy) by wywołać u widza szok twistem fabularnym. W świetle wydarzeń ukazanych w Ostatnim Jedi postać Snoke’a pełni rolę wydmuszki – na czele Najwyższego Porządku musi stać ktoś zły, więc wymyślono supertajemniczego bohatera, który wziął się znikąd, niczego o nim nie wiadomo i po kilku zaledwie minutach na ekranie, gdy widz zaczyna coraz bardziej się nim interesować, zostaje zabity bez żadnych wyjaśnień. Wygląda to trochę tak, jakby J.J. Abrams miał zamysł na całość opowieści, zapoczątkował historię, a potem przyszedł Johnson i wywrócił wizję do góry nogami. Ogromnie ciekawi mnie, jak powracający za kamerę w dziewiątej odsłonie Abrams wybrnie z tego bałaganu, który zostawił mu reżyser części ósmej. A może prawda wygląda inaczej? Może tkwi za tym wszystkim jakiś głębszy zamysł?
Moje zarzuty wynikają również z niespełnienia dawanych jeszcze przed premierą Przebudzenia Mocy obietnic, składanych przez samych twórców. Zapewniali nas, za pomocą materiałów promocyjnych oraz w wywiadach i mediach społecznościowych „więcej tego samego”, więcej przygód starych bohaterów, powrót do klimatów znanych z oryginalnej trylogii, czego symbolicznym zwieńczeniem był kadr Hana z Chewiem na pokładzie Millenium Falcona i tekst "Chewie we're home". Do tego dochodziły twierdzenia J.J. Abramsa i Kathleen Kennedy, że nową trylogię tworzą dla widzów, którzy czekają na kolejne perypetie ulubionych bohaterów z wypiekami na twarzy. A potem nie tylko tych szumnych zapowiedzi nie dotrzymano, ale wręcz pokazano widzom coś zupełnie innego, własną, autorską wizję. Ta niekonsekwencja to uwaga głównie do części siódmej, jednak Ostatni Jedi kontynuuje podjęte w niej wątki, jest więc zasadna i w tym przypadku.
Czy nic jednak nie ratuje Ostatniego Jedi? Znajdzie się naturalnie kilka pozytywów – Mark Hamill świetnie wcielił się w swoją postać i to, pomimo mojego ogromnego żalu do twórców, najlepszy bohater filmu. Innym interesującym wątkiem była relacja Rey i Kylo Rena, stanowiąca motor napędowy nowej trylogii. Jeden, jedyny moment, w którym poczułem magię wylewającą się z ekranu, to pojawienie się Yody i jego dialog ze Skywalkerem. O stronie wizualnej nie ma co pisać, bo stoi na najwyższym poziomie, ale tu akurat nie ma zaskoczenia.
Gwoli ścisłości – obiema rękami sekunduję pomysłowi, by starzy bohaterowie pomagali nowym, grając jedynie role drugoplanowe. Ale niech będą oni wierni swoim własnym alter ego z poprzednich części. Sposób, w jaki przedstawiono Luke’a w Ostatnim Jedi, przywodzi mi na myśl fikcyjną kontynuację Powrotu do przyszłości, w której Marty to zapijaczony menel handlujący crackiem, a Doc Brown to podstarzały alfons. O ile po seansie Przebudzenia Mocy zacząłem mieć wątpliwości, czy odległa galaktyka to wciąż miejsce dla mnie, o tyle teraz w zasadzie już wiem, że nie. Czy J.J. Abrams zrehabilituje sagę? Wątpię. Poczynione szkody są zbyt duże.
Naszła mnie jeszcze jedna refleksja – czy po premierze Imperium kontratakuje i ujrzeniu wiadomego twistu, również nie pojawiły się głosy o złym kierunku rozwoju uniwersum. Ale chyba jednak nie, ponieważ wtedy bohaterowie istnieli w świadomości widza zaledwie od trzech lat i nie zdążyli wrosnąć w popkulturę. Nikt z nimi nie dorastał. Poza tym tamten zwrot fabularny dodał całej historii głębi, zamiast powodować ból zębów.
Na koniec mam tylko jedno życzenie do reżysera nadchodzącej w 2020 piątej części przygód pewnego archeologa z pejczem: Panie Spielberg – niech pan ocali Indianę Jonesa przed podobnym losem, jaki dotknął bohaterów oryginalnej trylogii Gwiezdnych wojen. Parafrazując jeden z cytatów, który rozpoczął przygodę czterdzieści lat temu: Help me, mr Spielberg. You’re my only hope! A jeśli chodzi o odległą galaktykę, może mają tutaj raczej zastosowanie słowa Rogera Murtaugha – [Maybe] I’m too old for this shit!?