Przebudzenie Mocy, czyli dlaczego nagle dorosłem
Redakcja naEKRANIE.pl zawsze daje szansę czytelnikom na podzielenie się swoimi opiniami na łamach portalu. Jeśli są one ciekawe i nieźle napisane, chętnie je publikujemy. Dziś prezentujemy tekst Piotra Żymełki (może to początek nowej fajnej współpracy), który przedstawia swoje przemyślenia na temat kluczowego aspektu filmu Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy.
Redakcja naEKRANIE.pl zawsze daje szansę czytelnikom na podzielenie się swoimi opiniami na łamach portalu. Jeśli są one ciekawe i nieźle napisane, chętnie je publikujemy. Dziś prezentujemy tekst Piotra Żymełki (może to początek nowej fajnej współpracy), który przedstawia swoje przemyślenia na temat kluczowego aspektu filmu Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy.
Kiedy zaczyna się dorosłość? Między innymi wtedy, gdy bohaterowie twojego dzieciństwa starzeją się i umierają. Odkąd pamiętam, jestem fanem sagi Gwiezdne wojny. Moja fascynacja sięga początku lat dziewięćdziesiątych (a może nawet trochę wcześniej) i wciąż trwała z mniejszym lub większym natężeniem. Osłabła nieco w trakcie prequeli, by niedawno znów wybuchnąć w oczekiwaniu na część VII. Osłabła nie dlatego, że trylogia z lat 1999-2005 przegrywa pod każdym względem z oryginalnymi filmami (choć przegrywa), ale ponieważ wychowałem się na przygodach Hana, Luke’a i Lei, a żaden bohater z NT po prostu nie może się z nimi równać. Ta trójka to dla mnie nie tylko protagoniści filmów - to przyjaciele, którzy od czasu do czasu wpadają i doskonale się razem bawimy, czy to wspominając stare dobre czasy, czy też przeżywając nowe przygody.
Bo świat Gwiezdnych wojen nie kończy się na filmach. Przez lata powstało ogromne i w miarę spójne uniwersum ze wspaniałym miszmaszem książek, komiksów, gier komputerowych, opowiadań i innych produktów (czyli tak zwane Expanded Universe – rozszerzone uniwersum). Po zakupie Lucasfilm przez Disneya fani musieli przełknąć gorzką pigułkę w postaci skasowania tych wszystkich elementów składających się na kanon. Czy to sensowne i uczciwe, to już temat na osobną dyskusję.
Czytaj również: Nowy kanon Gwiezdnych Wojen – przewodnik aktualizowany
Tak więc, nim uniwersum zostało „odświeżone”, miałem do dyspozycji ogromną liczbę dodatkowych historii dziejących się przed, po i w trakcie filmów. Skupiłem się na książkach i nielicznych komiksach. Oczywiście najbardziej interesowały mnie losy Wielkiej Trójki po (przedstawionej w częściach IV-VI) wojnie domowej, która raz po raz ratowała galaktykę przed kolejnymi niedobitkami Imperium, ciemnymi Jedi, tajemniczą i groźną rasą Yuuzhan Vong, a nawet liczącym setki lat bytem Mocy. I choć nie wszystkie twory EU prezentowały sobą przyzwoity poziom, to jednak zawsze gdzieś w tle tlił się ten niesamowity klimat Oryginalnej Trylogii, rozpalający serce i pozwalający na chwilę wrócić do ukochanego uniwersum.
Mimo skasowania starego kanonu ogromnie ucieszyłem się, że powstanie część VII, a napływające informacje tylko podsycały radosne, pełne nadziei oczekiwanie. Gdy ogłoszono, że powróci oryginalna obsada, na mojej twarzy przez długi czas gościł szczery uśmiech. Możliwość ujrzenia po raz kolejny bohaterów, z którymi dorastałem i zżyłem się przez te wszystkie lata, zdawała się spełnieniem dziecięcych marzeń. Harrison Ford od lat zarzekał się, że nie ma zamiaru powrócić do roli Hana Solo, a Carrie Fisher i Mark Hamill mieli najwyraźniej ciekawsze rzeczy do roboty. Dlatego fakt, że J.J. Abrams i Kathleen Kennedy namówili starą gwardię na kolejną część, stanowił jedną z najcudowniejszych informacji okołofilmowych, jakie od dawna słyszałem.
Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień i usiadłem w fotelu kinowym. Wszystkie wieści z planu i nieliczne trailery, które obejrzałem, obiecywały mi kolejną wizytę przyjaciół, pełniejszą niż powieści z rozszerzonego uniwersum. Światła zgasły, na ekranie pojawiło się logo Lucasfilmu, a później w głąb ekranu popłynęły żółte litery… Teraz, jakiś czas po seansie, wciąż nie mogę się otrząsnąć z szoku. Poczułem się jak uderzony obuchem w twarz, a w moje serce wbity został zimny sopel lodu. I nie potrafię powiedzieć, czy film mi się podobał, jeszcze nie.
Mam dwa główne zarzuty do Star Wars: The Force Awakens. Pierwszy, choć bardziej merytoryczny, nie jest aż tak wielkim problemem, bym nie mógł przymknąć na niego oka. Otóż część VII ma dużo pomysłów wspólnych z częścią IV. Troszkę zbyt dużo jak na mój gust – rys fabularny w obu filmach różni się jedynie detalami. I spokojnie bym się z tym faktem pogodził, gdyby nie drugi z zarzutów.
Czytaj również: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy nie jest kopią Nowej nadziei
Nie daruję twórcom uśmiercenia Hana Solo, a także drogi, którą scenarzyści kazali mu przebyć przed i w trakcie najnowszej części. George Lucas, kręcąc oryginalną trylogię, narzucił pewien standard, wpisany również w ramy gatunku – dobro zwycięża, a bohaterowie przeżywają, wychodząc często z beznadziejnych, wydawałoby się, sytuacji. Również autorzy powieści musieli się do tego dostosować, choć kilka ważnych postaci pożegnało się z galaktycznym padołem łez. Wielka Trójka była jednak zawsze nietykalna. Pochłaniając każdą kolejną opowieść, my, fani, udawaliśmy, że wierzymy w możliwość uśmiercenia Luke’a, Lei lub Hana, a pisarze udawali, że biorą taką opcję pod uwagę. Ktoś może powiedzieć – żadna frajda i oszukiwanie samego siebie. Ale ja, odwiedzając odległą galaktykę, chcę się tak oszukiwać. Chcę wracać do dzieciństwa, gdzie wszystko było prostsze, bardziej klarowne, gdzie ideały mają swoje miejsce, gdzie dobro tryumfuje, a zło leży pokonane, wreszcie gdzie bohaterowie odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca lub zgarniają główną nagrodę. I dwa cykle, na których się wychowałem, umożliwiły mi wycieczkę do takiego świata – Gwiezdne wojny oraz Indiana Jones. Niestety w tym pierwszym przypadku mogę mówić jedynie w czasie przeszłym. W momencie, gdy Kylo Ren przebił swojego ojca mieczem świetlnym i zepchnął go w bezdenną przepaść, ten miecz przebił również moje wnętrzności, a w mojej duszy rozbrzmiał krzyk rozpaczy – zginął nie tylko najciekawszy (może poza Vaderem) bohater w całej sadze, ale również mój szczenięcy idol i przyjaciel.
Wiem, że śmierć Hana miała dać emocjonalnego kopa, wlać nieco goryczy w happy end, a także pokomplikować nieco sytuację Kylo Rena. Wiem również, iż Harrison Ford chciał zabić swojego bohatera już w Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back. Ale to wszystko nieważne – nie to chcę oglądać i nie zgadzam się na to. Można przytoczyć argument, iż zgon mentora stanowi nieodłączny element każdej pierwszej części trylogii Gwiezdnych wojen. Czy aby na pewno? Spójrzmy na pozostałe przypadki. W Star Wars: Episode IV - A New Hope ginie Obi-Wan Kenobi, jednak mieliśmy tu do czynienia z debiutem cyklu. Nie zdążyliśmy się do tego bohatera przyzwyczaić, nie przeżyliśmy z nim wielu przygód (pamiętajmy, że o prequelach nikomu się wtedy nawet nie śniło), nie odwiedzał nas równie często co Wielka Trójka. Podobnie w Star Wars: Episode I - The Phantom Menace - Qui-Gon Jinn, mistrz Obi-Wana, oddał życie, ale bohater ten został wprowadzony na potrzeby części pierwszej i nie towarzyszył fanom wcześniej. Dlatego śmierć Hana Solo nie tylko nie przystaje do schematu, ale wręcz burzy go i kłóci się z niepisanymi zasadami Kina Nowej Przygody. Poza tym, jak Pan mógł, panie Abrams, nie umieścić choć jednej sceny, w której spotyka się Wielka Trójka? Cóż za katastrofalnie zaprzepaszczona szansa…
Nie podoba mi się również droga przebyta przez Solo między końcem Star Wars: Episode VI - Return of the Jedi a początkiem Przebudzenia Mocy. W finale szóstej części Han, bohater Rebelii, uwolniony od nagrody za swoją głowę, zdobywa serce księżniczki i razem z przyjaciółmi świętuje wielkie zwycięstwo. Zmienił się od czasu Nowej nadziei – z cwanego, zapatrzonego w siebie łotra przeobraził się w odważnego i prawego, a jednocześnie niepozbawionego łobuzerskiego uroku mężczyznę. Natomiast kogo mamy w siódmej odsłonie? Starego, zmęczonego człowieka, który poniósł klęskę w życiu – jego własny syn służy Ciemnej Stronie, z żoną (bądź kochanką - scenariusz tego nie precyzuje) łączą go już jedynie wspomnienia, a na dodatek przed laty utracił swój ukochany statek (swoją drogą Han Solo bez Sokoła to nie Han Solo - wyjątkowo głupi pomysł fabularny, by odebrać temu bohaterowi jedną z rzeczy, które go definiują). Z bohatera i człowieka sukcesu zrobiono złamanego, doświadczonego przez życie, dogorywającego herosa. Ponownie – nie takiego Hana chcę oglądać.
Porównując losy Solo z Przebudzenia Mocy z jego przygodami ze starego kanonu, muszę niestety przyznać, iż to w skasowanym rozszerzonym uniwersum prezentowali nam takiego Hana, jakiego lubimy. Wciąż zadziornego, ale jednocześnie troskliwego i opiekuńczego. Jego charakter i dalsze losy stanowiły logiczną konsekwencję drogi, którą przebył od części IV. A trzeba przyznać, że twórcy nie oszczędzali korelianina. Miał z Leią trójkę dzieci – bliźnięta Jacena i Jainę oraz młodszego Anakina. Ten ostatni poniósł śmierć w wojnie z przybyszami spoza galaktyki, Jacen przeszedł na Ciemną Stronę i stał się lordem Sithów, a następnie został zabity przez Jainę. Zginął również Chewbacca. Mimo wszystkich tych tragedii Solo wciąż pozostał sobą, w czym wspierali go Leia, Luke, Lando i wielu innych.
Czytając kolejne powieści ze starego kanonu, wracałem do mojej ulubionej galaktyki - pełnej zagrożeń, ale jednak w pewien sposób bezpiecznej i radosnej, w której czekali na mnie przyjaciele gotowi w każdej chwili rzucić się w wir nowej kosmicznej awantury. Słowem przywoływałem dzieciństwo.
A teraz? Teraz poczułem się, jakbym musiał gwałtownie dorosnąć, jakby miejsce, w którym mogłem w wyobraźni przeżywać niesamowite przygody, zniknęło (a może tylko skurczyło się? Nie wiem jeszcze, kolejne seanse pokażą). Po dwudziestu kilku latach zwiedzania galaktyki nagle zaczyna brakować w niej dla mnie miejsca. Jasne, Rey, Finn i Poe są fajni, ale nigdy nie zajmą w mym sercu pozycji Wielkiej Trójki. Za dużo czasu spędziłem w towarzystwie Hana, Luke’a i Lei, są ze mną zbyt związani, bym mógł zastąpić ich kimś innym.
Został mi jeszcze Indiana Jones. Nie niszczcie tej ostatniej reduty, ostatniego wspomnienia radosnych lat szczenięcych… Proszę… Zostawcie Indy’ego w spokoju.
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1960, kończy 64 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1967, kończy 57 lat