DAWID MUSZYŃSKI: Ostatnio rzadko można pana obejrzeć na małym ekranie, a tu nagle pojawia się informacja, że dołączył pan do stałej obsady serialu W rytmie serca. Co się stało?Piotr Fronczewski: Czy ja wiem, czy rzadko...‌ ‌Z tego, co pamiętam, ostatni pański serial to Pakt. Ja grałem w Pakt? Chyba się panu coś pomyliło. Chyba jednak nie. Grał pan tam bodajże profesora, jeśli dobrze pamiętam. W takim razie wierzę panu na słowo, ale to musiała być tak mała rola, że uciekła mi z pamięci. A co się wydarzyło, że zainteresowałem się nową produkcją Polsatu? Dość banalna sprawa. Pojawiła się propozycja od ludzi, których znam, cenię i z którymi lubię pracować. Wydawało mi się też, że serial W rytmie serca ma dobry materiał. Przynajmniej wyjściowo. Aktorzy zapraszani do seriali w momencie, gdy ktoś im proponuje rolę, dostają tylko wstępny draft scenariusza, który później jest jeszcze wielokrotnie poprawiany. Nie wiem, jak widownia zareaguje na skończony serial. Sam jeszcze go nie widziałem, jedynie osiem minut na spotkaniu z dziennikarzami. Po czym pan poznał, że to będzie dobra produkcja? Polsat, umówmy się, nie kojarzy się raczej z serialami dobrej jakości. Wnioskuję tak, patrząc na ludzi, którzy ten serial tworzą: operatorzy, dźwiękowcy. Tak zwaną ekipę. Ja bym raczej powiedział, że o sukcesie serialu decyduje historia, jaką opowiada. To też, ale to jest osobna sprawa. Moim zdaniem ekipa ma przemożny wpływ właśnie na jakość produktu, jeśli tak można w ogóle powiedzieć. Też miałem okazję zobaczyć te osiem minut materiału, o których pan wspomniał i trochę się przestraszyłem pewną kwestią, która tam padła. Czy pańska postać naprawdę już w pierwszym odcinku wyjedzie i zniknie z ekranu? Nie. Moja postać jest tkana przez całą opowieść. Nie znika bezpowrotnie w pierwszym odcinku. O to może być pan spokojny. Ten starszy lekarz, żeby nie powiedzieć stary lekarz, jest szefem przychodni w Kazimierzu Dolnym. Ma pod sobą grupę specjalistów. Żyją sobie na tej pięknej prowincji i próbują coś osiągnąć. Co z tego będzie? Nie mam pojęcia. Zastanawia mnie tylko fakt, że seriale medyczne, seriale lekarskie, obojętnie jak je nazwiemy, stały się czymś modnym. Trafił do takiego głównego nurtu, mamy trend, że każda stacja musi posiadać swój. TVN też startuje z nowym serialem medycznym. TVP ma taki już od dawna. Ale to jasne, że TVP potrzebuje lekarza. Natomiast Polsat do tej pory czegoś takiego nie miał i, jak rozumiem, postanowił to nadrobić. Z czym  jest to pańskim zdaniem związane? Z tęsknotą za służbą zdrowia z prawdziwego zdarzenia, która na co dzień jest nieosiągalna? Chyba tak (śmiech). Na szczęście w naszym przypadku ta służba zdrowia jest tylko lekko wpleciona w normalne, codzienne życie. Ale coś jest w tym, co pan mówi. Ja bym bardzo chciał, by ten stary lekarz, którego gram, był inny od tych, których spotykamy na co dzień na innych planach telewizyjnych. Nie mam za bardzo wpływu na to, jaką jest osobą, ale mam nadzieje, że to człowiek, którego bym na co dzień szanował za postawę i światopogląd. Jak rozumiem, klauzulą sumienia zasłaniać się nie będzie. Na pewno nie. Pewnie by się nawet nie kolegował z profesorem Chazanem czy panem ministrem zdrowia, ponieważ patrzy na nich krytycznie. Chciałbym, by był to lekarz kierujący się etyką, ale także pewnego rodzaju wrażliwością społeczną. Etosem, który we współczesnym świecie wyblakł, stał się matowy. By nie tylko leczył ludzi, ale potrafił się nimi po ludzku zaopiekować. O takich lekarzach wszyscy marzymy i chcemy ich spotykać na swojej drodze.
foto. Polsat
Jest mocno związany z teatrem, który niezbyt przychylnie patrzy, kiedy aktorzy nagle znikają z repertuaru na pół roku, niekiedy na dłużej, bo mają serial. Łatwo było podjąć taką decyzję? Ma pan trochę racji, ale to nie jest coś nie do pogodzenia. Serial nie jest obcą mi sztuką. Zresztą będę z panem totalnie szczery. Jestem na emeryturze i jakoś nie garnę się zapalczywie do pracy. Nie chcę mi się wychodzić do ludzi. Ale publiczność do pana się garnie. To bardzo miłe, rzeczywiście (śmiech). Ale wracając do pytania: to wszystko jest do pogodzenia, zwłaszcza że ludzie idą mi bardzo często na rękę. Na przykład nie muszę się stawiać o 6.30 do charakteryzacji. Ekipa potrafi się dostosować do takiego starszego pana jak ja, by go nie zajechać. To może znajdzie się też czas na powrót Franka Kimono? Nie. Postać Franka Kimono została wymyślona przeszło trzydzieści lat temu i wzięła się z żartu. Z naszego poczucia humoru. Kompozytor Andrzej Korzyński stworzył tę postać, a ja się w nią wcieliłem podczas prób nagraniowych do Akademia pana Kleksa. To jest dla mnie już rozdział zamknięty i to od dawna. Odwiesiłem kimono do szafy, którą zamknąłem i wyrzuciłem klucz. Nie będzie żadnego powrotu Franka Kimono. Ale na prośbę Sokoła i Pono założył je pan raz jeszcze. Stąd moje pytanie: czy jest ktoś, komu dałby pan się namówić do choćby krótkiego powrotu? Myślę, że nie. Wtedy gościnie ci młodzi chłopcy, Sokół i Pono, zresztą fantastyczny duecik, przedstawili mi świetny tekst, który zresztą podobno napisali w piętnaście minut. Ten utwór miał coś w sobie. Urok. Prześmiewczy charakter. Został zrobiony z pewną draką. To było cudowne. Śpiewanie zresztą jest domeną ludzi młodych, więc może im to zostawmy. Dajmy Frankowi Kimono spokojnie przejść do historii. Nie dziwi pana, że jednak postać ta wciąż funkcjonuje wśród młodego pokolenia? Dziwni mnie to niezmiernie. To jest coś niesamowitego. Podobnie jest z Panem Kleksem, którego spokojnie można nazwać jednym z pierwszych polskich superbohaterów. To pan powiedział, a nie ja (śmiech). Ale coś w tym jest. Kleks miał swoje tajne moce i przeżywał cudowne przygody. Może nie tak zwariowane, jak herosi szturmujący obecnie kina, ale wciąż ciekawe. Poruszające miliony Polaków. Wiele pokoleń. Jemu też chce pan dać odpocząć? Spokojnie, ktoś inny może przejąć pałeczkę. Jakoś tego nie widzę, bo, jak sam pan zauważył, dla wielu pokoleń Polaków pan Kleks to Piotr Fronczewski. I nikt inny! Bardzo mi pan tym schlebia (śmiech). Ale to chyba podobna sprawa, jak z Frankiem Kimono. Piegi schowałem głęboko na dnie szuflady, a kimono do szafy. Jak już zresztą wspomniałem, jestem na emeryturze i dobrze mi z tym. Jeszcze jedna rzecz. Czy to prawda, że kwestia: „Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”,  nie za wiele panu mówi? Teraz już więcej. To zdanie, a nawet jedno z wielu, które nagrałem dla pewnej gry komputerowej wieki temu. Ale przypomniano mi o tym dość niedawno, gdy użyczałem głosu w innej grze. Nie miałem bladego pojęcia, że te słowa w pewnych kręgach są uznawane za kultowe. Lecz proszę mnie zrozumieć, ja nie gram w gry, co   mam nadzieję – tłumaczy tę moją ignorancję. Bo, broń Boże, nie chciałem nikogo urazić moją niewiedzą!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj