Lubimy promocje. Czasem, jak dowodzi tego zakończona przedwcześnie sytuacja z inicjatywą sieci Lidl, nie potrafimy się z nimi obchodzić, ale zdecydowanie cieszy nas możliwość skorzystania z okazji. Te wszystkie oferty "Weź trzy, zapłać za dwie", "Kup to, dostaniesz tamto" kuszą i sprawiają, że czasem decydujemy się na coś, co zupełnie nie było nam potrzebne. I zwykle, jak w starym dowcipie, kończymy z dwoma zbędnymi nam przedmiotami, ale za to za połowę ceny. Zwykle, ale nie zawsze.
Wyobraźcie sobie bowiem taką sytuację. Macie urlop, odłożone trochę grosza i planujecie wakacje. W sumie nie macie specjalnych planów, ot trochę plaży, coś tam zobaczyć, odhaczyć, gdzieś trzasnąć selfie i zjeść coś dobrego. Sprawdzacie najpopularniejsze miejscówki, porównujecie hotele, ceny, koszta wynajęcia samochodów. Rozkładacie z drugą połówką ciężarki argumentów na szalkach wagi i już wiecie: dwa dni plaży ważą tyle, co jeden zwiedzania. Uznajecie, że to dobry układ, kupujecie bilety, walizki, wymieniacie walutę...
I teraz wyobraźcie sobie, że przychodzi do Was ktoś i mówi: Ja do tej wycieczki dokładam jeszcze drugą. Za darmo. Co więcej, w tym samym czasie, żebyście przypadkiem nie mieli problemów z urlopem. Gdzie tkwi haczyk? To podróż, którą w jakimś sensie już raz odbyliście. Ale skoro wtedy była fajna, to czy czasem nie warto jeszcze raz?
Nie wiem, czy istnieje jakaś jasna i klarowna definicja POPturystyki. Nie znalazłem takiej w necie, nie znalazłem w słownikach, więc pewnie jeszcze się ustala i dookreśla. Na nasze potrzeby przyjmijmy jednak – ze świadomością dokonywanego tu mocnego uproszczenia – że to zjawisko podróżowania do miejsc powiązanych ściśle z opowieściami masowo oddziaływającymi na naszą wyobraźnię. Tak, wiem, że to dość szeroka definicja i w zasadzie obejmująca obszary, którymi się tu nie zajmę. Bo na przykład, czy wycieczka do tak zwanej Ziemi Świętej jest POPturystyką, czy nie? Wierzący stwierdzi, że żadną miarą, ale już człowiek traktujący Biblię jako wiekowego protoplastę Game of Thrones? On może jechać tam typowo POPturystycznie. I wpisze się w definicję jak ulał. Czyli co, jak zwykle wszystko w oku patrzącego?
Piszę o tej POPturystyce, bo ostatnio odkrywam coraz bardziej świadomie, że to mój sposób na wakacje właśnie. Te promocyjne dwie podróże w cenie jednej. Jedna w konkretne, zwykle ciepłe – choć niekoniecznie – miejsce, za którą płacę żywą gotówką lub wirtualnym przelewem i przemieszczam się w przestrzeni. I druga, prowadząca ścieżkami wspomnień i sentymentów na pola dawno odbytych bitew, pozwalająca na zwyczajne z pozoru miejsca nakładać filtry innych rzeczywistości.
Czasem bywa to zaskakujące dla postronnego widza. No bo powiedzcie, jak można odebrać człowieka, który płaci taksówkarzowi za to, by ten wywiózł go gdzieś na odludzie pod jakiś tam wylany kanał burzowy. Taksiarz, chcąc być uprzejmy dla wariata mówi, że „Panie, taki kanał to my tu bliżej mamy. Ładniejszy nawet”. I jest z tym trochę jak ten inny przedstawiciel jego zawodu z finałowych odcinków Zmiennicy, który myśli, że cenę jednego z samochodów na aukcji winduje rozbita szyba, bo nie wie, co naprawdę kryje się za ekscytacją kupujących.
Ten mój, w Kalifornii, nie miał pojęcia, że to właśnie w tym kanale Cameron kręcił sceny z Terminator 2: Judgment Day. A skoro nie wiedział, nie mogły mu się udzielić emocje, jakie towarzyszyły mi, gdy stanąłem na jednej z kładek i spojrzałem w dół. To uczucie, gdy przypominasz sobie wydarzenia, których byłeś świadkiem. Niezwykłe, pasjonujące, do dziś budzące dreszcze. A że nieprawdziwe? A kto tak powiedział?! Przecież ja naprawdę odczuwałem te emocje i mam z tego najprawdziwsze wspomnienia!
Albo weźmy taki Dubrownik, trochę łatwiej wyobrażalny dla naszych budżetów niż druga półkula. Podobno ci, którzy jeżdżą tam regularnie, pamiętają jeszcze czasy, gdy na każdym rogu stali przewodnicy opowiadający prawdziwą historię urokliwego starego miasta. Dziś tych ludzi opowiadających, co naprawdę się tam kiedyś działo jest ledwie garstka – wyparli ich przebierańcy reklamujący się logiem serialu Game of Thrones. Zobaczcie, gdzie wydarzyła się ta i ta scena, poznajcie anegdoty z planu, czyli de facto kulisy własnych emocji! I powiem Wam, gdyby nie to, że powtarzali wyłącznie to, co sami mogliśmy znaleźć w Google'u, pewnie byśmy się zdecydowali na taki tour. Dla mnie, stroniącego zwykle od wycieczek grupowych, uświadomienie sobie tego stanu rzeczy było prawdziwym zaskoczeniem.
Ktoś powie, że to jakaś forma eskapizmu, takie uciekanie w fikcję i fikcyjne światy, ale po pierwsze, czyż nie od tego właśnie są wakacje? Po drugie natomiast, czy to nie tak, że ci, którzy jeżdżą w historyczne miejsca i słuchają legend i anegdot związanych z tym, czy innym kościołem, czy zamkiem robią coś zgoła innego. Oni też słuchają strzępków historii, wielokrotnie przekładanych, interpretowanych i wzbogacanych lub cenzurowanych, zależnie od potrzeb. To nie tak przecież, że każdy z nas, kto jedzie pod piramidy, jest zaraz doktorem egiptologiem z solidnym źródłowym zapleczem i wiedzą. Wszyscy jedziemy tam po skrócone, uproszczone historie i możliwość powiedzenia: tu byłem. POPturystyka przynajmniej nie daje nam się oszukiwać, że chodzi o coś więcej niż przywołanie dawnych (lub wcale nie) wspomnień, emocji etc. To naprawdę nie wystarczy?
Jest coś niezwykłego w wyjeździe na Bawarię, gdy w tamtejszym studio pokazujesz dzieciom autentycznego Falkora z Die Unendliche Geschichte i mówisz: to mój znajomy z dzieciństwa. A one patrzą na Ciebie, jakbyś ściemniał i mówią: Tato, to NASZ znajomy z dzieciństwa! I obie strony mają rację, uświadamiając sobie przy okazji, jak wiele ich łączy.
Tak, POPturystyka ma wiele zalet i jestem jej orędownikiem. Ale...
Należy jednak pamiętać, że tak, jak zwykła wakacyjna podróż nie powinna większości z nas płynnie przechodzić w życie, tak i POPturystyka nie powinna, niezależnie jak bardzo kusi, stawać się POPżyciem. Bo co innego całować się pod wieżą Eiffla (bo tak jakoś romantycznie się ten słup wszystkim kojarzy, ciekawe czemu?), a co innego dokonywać realnych wyborów w oparciu o wykreowaną POP rzeczywistość. Zwłaszcza, że ta ma ostatnio coraz większą tendencję do hołubienia złych postaci. Mówienia nam, że niezależnie od dokonywanych przez nie zbrodni możemy je w jakiś pokrętny sposób lubić, nosić na koszulkach i cytować. Lubić po prostu.
Piszę te słowa dziewiątego listopada. W dniu, który jest – z popkulturowych powodów – ważny zarówno dla mnie osobiście, jak i dla świata. Tak się bowiem zbiegło, że dzień, w którym premierę ma moja (no, między innymi moja) książka Przez stany POPświadomości – stworzony przez grupę pasjonatów zapis relacji z odkrywania kulis popkultury na wschodnim wybrzeżu USA – to również dzień, gdy kolejny serial... wybrał Amerykanom prezydenta. O ile jednak The West Wing, który pośrednio dał Stanom Obamę, był produkcją pozytywną i dającą nadzieję, to wspomniana tendencja sympatii dla zła i złych sprawiła, że dziś wyboru dokonali fani House of Cards. Bo to z niego wiemy, jak sprawdza się w roli prezydenta cyniczny, pełen pogardy dla świata i ludzi cwaniak. I tego filmowego wciąż chcemy więcej i więcej.
Lubimy promocje. Czasem jednak, jak dowodzi akcja w Lidlu, nie znamy umiaru. I zamiast ograniczyć się do tego, żeby popkultura ubogaciła nam urlop, coraz więcej ludzi podejmuje decyzje, że chce, by ta podkręciła mu życie.
I zrobi to. Och, jak zrobi...