Bartek Czartoryski: Nad wyraz chętnie powraca pan do roli kapitana Barbossy i zastanawiam się, czy to aby nie swoista gonitwa za dziecięcą fantazją o piratach? Geoffrey Rush: Przez przeszło dwadzieścia lat grałem na teatralnych deskach i jeszcze jako młodzian dostałem rolę czarnego charakteru w scenicznej wersji opowieści o Aladynie. I proszę sobie wyobrazić, że znalazłem zdjęcie z tego przedstawienia tuż przed tym, jak po raz pierwszy wyszedłem na plan filmu jako kapitan Barbossa. Mimo że od tamtej pory, a przynajmniej taką mam nadzieję, okrzepłem i nabrałem umiejętności, to wtedy narodził się we mnie ten wewnętrzny pęd ku postaciom negatywnym, ta chęć zasmakowania, że tak powiem, ciemnej strony duszy. Co prawda myślałem, że to już koniec, że ta przygoda nieodwołalnie dobiegła końca, bo przecież umarłem, ale jednak producenci zdecydowali się powtórnie powołać mnie do życia za sprawą voodoo, lub, jeśli pan woli, filmowej magii. Barbossa, który do tej pory był szwarccharakterem z piekła rodem, stał się nagle politykiem obarczonym niemałą odpowiedzialnością, toć miał za zadanie skrzyknąć korsarski szczyt na miarę G20! Potem pracował nawet dla samego króla. A teraz? Kim po tych paru latach stał się Barbossa? Człowiekiem zarządzającym istną piracką korporacją! Osiągnął bodajże wszystko, o czym każdy rzezimieszek mógłby sobie zamarzyć. Zdobył sławę, a raczej niesławę, i bogactwo, które manifestuje zresztą w ordynarny sposób, jak prostaczek, który obłowił się w Las Vegas. I już od dawna nie jest czarnym charakterem sensu stricto. Ma pan rację. Tę rolę przejęli odpowiednio Bill Nighy, Ian McShane, a teraz Javier Bardem. Zresztą Salazar to chyba najgroźniejszy przeciwnik, z jakim przyszło się karaibskim piratom zmierzyć, całkowicie nieprzewidywalny, pół człowiek, pół krewetka! Długo gnił pod powierzchnią oceanu. Na planie, grając z Javierem, nie miałem jeszcze pojęcia, jak będzie ostatecznie wyglądał, bo i jego unoszące się włosy, i pokryta skorupiakami twarz była dodana dopiero potem, na komputerze. I kiedy graliśmy pierwszą scenę razem, ja z drewnianą nogą, on z tymi swoimi kulami, przy każdym słowie plujący jakimś śluzem, krążyliśmy wokół siebie jak dwa kraby w okresie godowym... Zgadnie pan, o czym wtedy myślałem?
fot. Disney
Żeby nie dać się opluć? Też! Ale głowę zaprzątała mi myśl, jak on musiał śmierdzieć! Przecież tyle czasu siedział na dnie morza! Znakomicie się bawiłem, wyobrażając sobie to wszystko. Inny przykład: Salazarowi urwało kawał czaszki, czyli również i mózgu, prawda? Co oznacza nie tylko tyle, że wyzbył się wszelkich zasad moralnych i łatwo przychodzi mu odebranie człowiekowi życia, ale i że musi być kretynem! Ma pół dawnego rozumu. Stymulujące! Zna pan powód, dla którego zdecydowano się ożywić Barbossę na potrzeby Pirates of the Caribbean: Dead Man's Chest? Nie, nie mam pojęcia. Gore Verbinski zgłosił się do mnie i powiedział, że mają zamiar nakręcić dwa filmy równocześnie, że część miała rozgrywać się w Singapurze, że pojawi się kolejny znakomity aktor, Chow Yun Fat, a ja nadal nie wiedziałem, co to ma ze mną wspólnego, przecież zginąłem! I wtedy zapytał, czy nie chciałbym znowu założyć pirackiego kapelusza, pojawić się na końcu filmu. Przyznaję, że mnie to zaskoczyło. Zwierzę się panu, że uwielbiam tę scenę. Kamera pokazuje nogi schodzącego po schodach mężczyzny, przejście montażowe, jest małpa, jest jabłko, jest czarny kapelusz i bach, koniec! Dobre. Ale bardzo mnie ucieszyło, że nie był to powrót nakreślony byle jak na kartce. Barbossa ewoluował. Choć trailery zapewniają, że Pirates of the Caribbean: Dead Men Tell No Tales to już ostatni odcinek serii, jestem ciekawy, czy jeśli zostanie nakręcona kolejna część, zdecyduje się pan na powrót? Jeśli scenarzyści pozwoliliby mi zostać na przykład duchem nawiedzającym Jacka Sparrowa, który uczepiłby się go niczym rzep psiego ogona, chętnie! Marzę o makabrycznej wersji Hektora, o pomarszczonej skórze, takiej, jakbym siedział dziesięć godzin w wannie, o urwanym ramieniu, przetrąconym karku... Byłoby miło!
fot. Disney
Z nowego filmu poznajemy tajemnice Barbossy z przeszłości. Owszem. Było to konieczne dla rozwoju postaci. Zresztą Jerry Bruckheimer nie jest człowiekiem, który siedzi z kajetem, rysuje tabelki i myśli, ile może na filmie zarobić. Interesują go, tak jak i mnie, nowe możliwości artystycznego wyrazu. A to niełatwe przy piątej odsłonie serii. Wykazał się przecież niemałą odwagą, zatrudniając do wyreżyserowania ludzi bez dużego filmu na koncie, co okazało się strzałem w dziesiątkę, przecież scenę z gilotyną nakręcili tak, że klękajcie narody, Buster Keaton byłby dumny! Tak czy inaczej, The Pirates of the Caribbean: The Curse of the Black Pearl był tradycyjną przygodą piracką z lekkim motywem fantastycznym, drugi i Pirates of the Caribbean: At World's End miały rozmach niczym wagnerowska opera, bo przecież jest tam i Kraken, i Latający Holender, w Pirates of the Caribbean: On Stranger Tides zaś mamy syreny, ciężko to wszystko było przebić. Finał Zemsty Salazara zobaczyłem dopiero przed paroma dniami, bo na planie, choć zbudowano nam statki i domyślałem się, na jak ogromną skalę kręcimy, mieliśmy do dyspozycji tylko niebieski ekran i powiem panu, że nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Znowu nam się udało! Rozgadałem się, a nie o to pan pytał. Jeśli chodzi o Barbossę, koniecznym było zadanie sobie pytania, skąd ten człowiek się wziął. Tych kilkanaście lat temu wyobraziłem sobie, że pochodził gdzieś z okolic Bristolu, stąd zielone jabłka, bo pije się tam cydr. Pewnie wychował się na farmie, był z biednej rodziny, kiedyś zobaczył statek wypływający z doku i postanowił, że zostanie marynarzem. Spodobała mu się kapitańska kajuta, ale nie dla niego była szkoła morska, musiał wyrąbać sobie drogę przemocą! A była to epoka brutalnych wojen między protestancką Anglią a katolicką Hiszpanią i Portugalią, imperialistami chcącymi skolonizować świat. Dlatego pomiędzy nimi pojawili się ludzie chcący wykroić kawałeczek tortu dla siebie, choćby okruszek. Trudno, żeby Barbossa nie krył tajemnic. Z jedną z nich będzie musiał się zmagać. Zagrał pan ostatnio również Alberta Einsteina, tytułowego serialowego Genius. Jak pan myśli, czemu lubimy oglądać na ekranie ludzi mądrzejszych, sprytniejszych, zaradniejszych od nas? Może dlatego, że szukamy jakiegoś oparcia, bo światem rządzą dzisiaj niekoniecznie ludzie bystrzy? Genialne umysły fascynują, bo działają często na pożytek całej ludzkości, nie są samolubne. Zresztą wydaje mi się, że takiego Einsteina popkultura sprowadza do wizerunku wesołego staruszka z szopą na głowie, a to człowiek wybitny żyjący w czasach błyskawicznego rozwoju techniki i nauki, to wtedy powstało kino, na ulice wyjechały samochody, a Marconi konstruował swoje urządzenia. Einstein musiał skonfrontować się nie z jedną, a z dwoma wojnami światowymi, to piękna postać i nawet gdyby nie istniała naprawdę, trzeba by ją było wymyślić! Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj