Do kin trafiła kolejna część kinowej sagi o Plancie Małp. Z tej okazji przyglądamy się narodzinom popkulturowego fenomenu i jego postępującej ewolucji.
Fantastyka naukowa, szczególnie w klasycznym wydaniu, ma w założeniach pełnić rozmaite cele. Oczywiście kluczowe jest dostarczenie czytelnikowi satysfakcji z lektury, narzędzia ku temu służące są jednak zróżnicowane, a zajmująca fabuła stanowi tylko jeden z elementów składowych. Równie istotne – a niektórzy pewnie powiedzą, że nawet ważniejsze – jest zaprezentowanie czytelnikowi intrygującej wizji przyszłości, ekstrapolacji trendów technologicznych czy społecznych, czy wreszcie w twórczy sposób wykorzystanie teorii naukowych.
To wszystko prawda i pisarze fantastyki już od dziesiątków lat wykorzystują te wszystkie elementy, by dostarczać czytelnikom rozrywki, a jednocześnie zapewnić przynajmniej odrobinę stymulacji dla szarych komórek. Czasem jednak konwencja ta jest wykorzystywana w jeszcze innym celu: pod sztafażem fantastyki i wizją odległych światów kryje się diagnoza ludzkiego społeczeństwa, pokazanie w krzywym zwierciadle oblicza naszej cywilizacji. I prawdopodobnie właśnie taka idea przyświecała francuskiemu pisarzowi Pierre Boulle, gdy na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku pisał Monkey Planet.
Sam Boulle jest interesującą postacią. Jako młody człowiek wyjechał do kolonii w Indochinach, by wykorzystywać doświadczenie inżynierskie na plantacjach kauczuku. Tam zastała go II wojna światowa i japońska inwazja. Przyszły pisarz wstąpił do armii, a później służył jako tajny agent wywiadu, ale w 1943 roku został pojmany (przy udziale rodaków z kolaboranckich władz), przekazany Japończykom i skierowany do prac przymusowych. Doświadczenia z tego okresu opisał w swojej debiutanckiej powieści pod tytułem Most na rzece Kwai, na podstawie której nakręcono zresztą film nagrodzony Oscarem za scenariusz w 1957 roku.
Przechodząc do meritum: Boulle po wojnie w dużej mierze poświęcił się pisaniu, aczkolwiek nad Wisłę trafiły nieliczne jego powieści, w tym napisana w 1863 roku Planet małp, która – co tu dużo mówić – zrobiła niesamowitą karierę w popkulturze: wpierw w latach siedemdziesiątych, a po raz drugi już całkiem niedawno, bo już w XXI wieku, w formie znacznie bardziej atrakcyjnej wizualnie, choć nie bez potknięć i zmian.
Można się zastanawiać, co sprawiło, że historia stworzona przez francuskiego pisarza okazała się tak nośna. Wszak sama warstwa fabularna nie wydaje się, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, specjalnie atrakcyjna. Jest to przecież historia bazująca na znanym od dawna wzorcu: podróży na obcą planetę, uwięzieniu przez nieznaną rasę, zgłębianiu tajemnicy wpływającej na postrzeganie świata przez bohaterów i próbie uwolnienia się z opresji, co doprowadza do zaskakującego finału. Takich opowieści czytaliśmy i widzieliśmy już wiele, a zapewne napotkamy kolejne. To atrakcyjna mieszanka, do której Boulle dodaje jeden wyróżniający się na tle podobnych dzieł element: małpy.
Pomysł Francuza pociąga za sobą dwie konsekwencje, które w dużej mierze przyczyniły się do późniejszej popularności jego wizji. Po pierwsze, chodzi oczywiście o typowe odwrócenie ról: my, panowie świata, zostajemy sprowadzeni do roli zwierząt, a istoty oglądane zwykle w zoo tworzą cywilizację i zachowują się… no cóż, jak ludzie, ze wszystkimi tego konsekwencjami i przywilejami. Owa wolta – oprócz po prostu samej atrakcyjności pomysłu – pozwoliła autorowi na pokazanie naszej cywilizacji w krzywym zwierciadle i postawienie, choć nie wprost, pytań o kondycję naszego społeczeństwa. Tak, brzmi to cokolwiek napuszenie, ale gdy wczytać się w Planetę małp, to oprócz atrakcyjnego tła, pojawia się także refleksja.
Wizja Boulle’a okazała się na tyle nośna, że już niedługo doczekała się ekranizacji. Planet of the Apes był w miarę wierną ekranizacją i choć obecnie trochę śmieszy za sprawą aktorów w ociekających wręcz sztucznością maskach, to na poziomie fabularnym nadal się broni. Niestety nie można już tego samego powiedzieć o licznych sequelach ukazujących się w latach 70. ubiegłego wieku. Łącznie seria – dziś pewnie użylibyśmy terminów uniwersum czy franczyza – doczekała się pięciu filmów i dwóch kilkunastoodcinkowych seriali, na bazie których zmontowano także pełne metraże na potrzeby telewizji. Powstały też komiksy, wydawane chociażby przez Marvela.
Pomysły scenarzystów były przeróżne. Bohaterowie (ludzie i małpy) byli więzieni przez zmutowanych ludzi, szykanowani przez małpy chcące rozwiązać problem z konkurencyjnym gatunkiem. Zapętlane w rozmaity sposób były dzieje Ziemi i dominującego na niej gatunku, pokazano moment dojścia małp do władzy, a nawet pojawiły się obrazy pokojowej koegzystencji obu gatunków oraz przygotowań do wojny. Późniejsze obrazy inspirowane Planetą małp zdecydowanie bardziej stawiały już na rozgrywanie relacji ludzko-małpich niż na podtrzymanie ducha powieści; co zresztą jest zrozumiałe, bo tego samego motywu nie można ogrywać w nieskończoność. Jednakże i tak kolejne sequele i spin-offy zaczęły w pewnym momencie zjadać swój własny ogon i boom na Planetę małp zakończył się w połowie lat 70. ubiegłego wieku, choć podejmowane potem jeszcze niemrawe próby wskrzeszenia pomysłu, choćby z sprawą przerabiania seriali na filmy.
Nowożytna era Planety małp narodziła się wraz z początkiem nowego tysiąclecia. Za Planet of the Apes powieści Boulle’a wziął się nikt inny jak sam Tim Burton – reżyser bardzo charakterystyczny, choć tym razem raczej trzymał się oryginału i nie nadużywał tak typowych dla siebie, zakręconych wizji. Oczywiście przy okazji czerpał pełnymi garściami ze zdobyczy techniki, co także rzutowało na scenariusz. W efekcie jego Planeta małp była znacznie bardziej spektakularna, wątki zostały podkręcone, ale całość w ogólnych ramach trzyma się książkowego pierwowzoru. Mimo tego na kolejne filmy przyszło czekać kolejną dekadę.
Najnowsze filmy, z wchodzącą właśnie na ekrany War for the Planet of the Apes, tworzą w miarę ciągłą historię o tym, jak małpy zyskały ponadprzeciętną inteligencję i przejęły władzę nad światem: od medycznych testów na człekokształtnych z Rise of the Planet of the Apes, poprzez zagładę ludzkości i kontakty z jej niedobitkami, aż po zbliżającą się, nieuniknioną wojnę między tymi gatunkami. Nie da się ukryć, że obrazy te z pierwowzoru czerpią głównie samą ideę, ale podążają własnymi ścieżkami. Czy właściwymi? To już zależy od indywidualnego odbioru i oczekiwań. Z pewnością jest to kino spektakularne, korzystające z dobrodziejstw dzisiejszej techniki. Zgodnie ze współczesnymi trendami nastawione jest też w znacznie większej mierze na akcję i wykorzystuje znane schematy – by nie powiedzieć klisze – fabularne. Przy tym wszystkim to nadal dające dużą przyjemność kino rozrywkowe; widowiskowe, ale niestroniące także od ukazywania dylematów czy ewentualnych zagrożeń płynących z naszej cywilizacji i charakteru.
U podstaw popularności Planety małp leżała obawa przed utratą przez nas dominacji, zamianą z panów świata niemal w zwierzęta laboratoryjne, a przynajmniej gatunek traktowany jako upośledzony i podlegający gorszemu traktowaniu, co, jak żywo, przerabialiśmy już przecież w naszej prawdziwej historii. Postawiono przed nami krzywe zwierciadło, w którym odbijają się jednak nie tylko nasze wady, ale i jaśniejsze strony ludzkiej natury. Boulle pokazał, że świat nie jest czarno-biały i choć późniejsze filmy inspirowane jego twórczością czerpały głównie z ogólnego pomysłu, a nie ducha, to nadal część stawianych przez nie pytań jest aktualnych.