Robin Hood zapowiadał się świetnie. W końcu Ridley Scott stał się specjalistą od kostiumowych spektakli z rozmachem, akcją i emocjami. Jego Gladiator zachwyca cały czas, a Królestwo Niebieskie w wersji reżyserskiej to niesamowite kino. Tym razem jednak się nie udało. Nie osiągnięto ani sukcesu komercyjnego, ani artystycznego, pomimo tego, że film na papierze ma wszystko, co trzeba, by stać się hitem. Nawet był plan na sequel, który po porażce szybko znalazł się w koszu.
W jakimś stopniu można powiedzieć, że Robin Hood kumuluje doświadczenia Ridleya Scotta z Gladiatora i Królestwa Niebieskiego. Ba, można by nawet powiedzieć, że Robin Hood jest "kontynuacją" tego drugiego, bo rozpoczyna się jakiś czas po wydarzeniach z tego filmu. Pamiętamy, że na końcu Ryszard Lwie Serce wyruszył na krucjatę, a tutaj na początku z niej powraca. Gladiator miał ogromne problemy ze scenariuszem, który zasadniczo był tworzony na planie, a aktorzy często improwizowali i dodawali od siebie dialogi. Tutaj udało się, bo Scott miał wsparcie ze strony Russella'a Crowe'a i pomimo wszelkich oznak spodziewanego niepowodzenia stworzyli klasyk kina. W Królestwie Niebieskim natomiast mieliśmy absurdalną ingerencję studia, która doprowadziła do wypuszczenia fatalnej wersji kinowej, którą potem Scott poprawił w niezwykłej wersji reżyserskiej (Królestwo Niebieskie w wersji reżyserskiej to całkowicie inny film! Przeczytajcie o tym). Robin Hood jest kombinacją tego wszystkiego, ale w tym scenariuszu złoczyńcą nie jest los czy zły producent, ale sam Ridley Scott.
Od 2010 roku krąży wiele nieoficjalnych informacji w mediach amerykańskich, które pokrywają się w różnych rzetelnych źródłach. Scott nie chciał powtórki problemów Gladiatora, więc przedłużał prace nad scenariuszem o wiele miesięcy, bo ciągle nie był zadowolony z efektu (a do tego weszła jeszcze kwestia strajku scenarzystów). Jest to o tyle zaskakujące, bo jak spojrzymy na jego ostatnie filmy, można zastanawiać się, czy on te teksty w ogóle czyta. Widocznie w 2010 roku tak było. Sytuacja jednak jest bardzo skomplikowana, bo wszystko zaczęło się od scenariusza zatytułowanego Nottingham autorstwa Cyrusa Vorisa i Ethana Reifa. Hollywood zabijało się o ten tekst, opisywany jako kompletnie inne spojrzenie na historię Robin Hooda, której bohaterem byłby niezrozumiany szeryf, a wszystko opisywane byłoby porównaniem: Kryminalne Zagadki Sherwood. Jak wiemy, w kinie nic takiego nie widzieliśmy i to właśnie jest efektem działania Scotta, który chciał zrobić własną wizję przygód Robin Hooda w bardziej tradycyjnej formie, a pomysł duetu mu się kompletnie nie podobał. Sytuację wykorzystał jako szansę do zekranizowania własnych pomysłów. Nad tekstem pracowali w podanej kolejności: Brian Helgeland, Paul Webb, znów Helgeland oraz Tom Stoppard (pracował na planie). Jak donosi portal Vulture, koszt tworzenia samego scenariusza to 6,7 mln dolarów! Do tego dochodzi opóźnienie o prawie rok i gigantyczna frustracja strony studia oraz Russella Crowe'a. To doprowadziło do zepsucia relacji reżysera z aktorem i przez to też Scott nie miał takiego samego wsparcia, jak przy Gladiatorze i innych filmach, które wspólnie robili.
Według dostępnych informacji z oryginalnego scenariusza Vorisa i Reifa, którzy przez zasady gildii wciąż są podpisani w napisach końcowych, został jeden motyw: zwiększenie roli Marion. Oglądając Robin Hooda po 10 latach, możemy szybko zauważyć, że problemy scenariuszowe są widoczne na ekranie: w dialogach, dziwnym zmniejszeniu roli kompanów Robina, w przesadnie standardowej konstrukcji fabularnej, która nie miała w sobie pasji czy tej iskry geniuszu. Scott tak bardzo zafiksował się na swoją wizją Robin Hooda, że stał się swoim wrogiem. Popełniając grzechy, które mu wyrządzono przy Królestwie Niebieskim, czyli podejmując decyzje wpływające negatywnie na jakość opowieści i realizacji, pokazał, że nie wyciągnął dobrych wniosków z własnych doświadczeń.
Porównując to choćby do Królestwa Niebieskiego w wersji reżyserskiej, to mamy przykład, że Robin Hood w dużej mierze jest filmem o niczym. Wpisanym w ówcześnie irytujący trend objaśniania prawdy stojącej za legendami. Jak Królestwo Niebieskie w bardziej lub mniej udany sposób poruszały różne kwestie wiary, religii, podziałów i korupcji władzy, tak Robin Hood staje się tylko próbą powiedzenia, jak to było naprawdę. Ta historia nie niesie ze sobą nic głębszego, stając się jedynie dość zaskakująco płytką rozrywką bez przygodowej nutki. Ridley Scott stworzył to w swoim stylu: epickie widowisko kostiumowe, więc wielu widzów narzekało, że Robin Hood nie jest taki, jak w innych filmach, a całość jest zbyt poważna. Nie sądzę, że samo podejście jest złe, ale problemy ze scenariuszem i te na linii Crowe-Scott spowodowały, że wszystko stało się sztampowe i zbyt mocno osadzone w stylu późniejszych filmów legendarnego reżysera. Koniec końców Robin Hood nie wzbudza wielu emocji przez to, że Scott nie wkłada w tę historię serca, a wszystko w niej wydaje się odmierzone od linijki.
Największym grzechem, widocznym w czasie seansu po 10 latach, było kręcenie tego filmu pod kategorię wiekową PG-13 (film dostępny dla widzów od 12 roku życia z dorosłym opiekunem) i brak wyciągniętych wniosków w późniejszej, nic nie zmieniającej wersji rozszerzonej. Nie chodzi mi o to, że każdy film kostiumowy ma być krwawą łaźnią, ale bitwy w średniowieczu czy starożytności to nie była czysta gra. To były brutalne czasy i jeśli ktoś tworzy widowisko na papierze nazwane historycznym (oczywiście wiadomo, że kostiumowe superprodukcje są częściej fikcyjną rozrywką) powinien chcieć oddać realizm tych czasów. Zadbać o tę iluzję. Tutaj jednak, gdy dochodzi do walk, John Mathieson, który odpowiadał za zdjęcia w Gladiatorze i Królestwie Niebieskim, musi się dwoić i troić, by walki nie były zbyt brutalne. To najbardziej boli w kulminacyjnym starciu na plaży, w którym gdy dochodzi do zwarcia, praca kamery zaczyna być bardzo chaotyczna, a montaż przyspieszony. Byle widz nie mógł skupić uwagi na dłużej i dostrzec tych prób łagodzenia wojny. To wymusiło najpewniej wiele ograniczeń w innych aspektach opowiadania historii, która nie pozwala wybrzmieć wątkom, bohaterom i temu, jak historia powinna przemówić do widza. Siłą rzeczy współczesny widz, nawet nieświadomie, wyczuje fałsz na ekranie.
Oczywiście nie chcę też przesadnie mieszać Robin Hooda z błotem, bo nie jest to mój cel. To nie jest zły film, bo pomimo lat, jego realizacja w dużej mierze jest perfekcyjna. Walki, pomimo wyraźnych prób ich łagodzenia, są efektowne i świetnie wyreżyserowane. Kostiumy, scenografie i zdjęcia w wielu momentach są kapitalne. Mój ulubiony kadr jest ze sceny, gdy postać Marka Stronga łupi Nottingham, a Robin i jego konni przybywają z odsieczą. Wówczas oko kamery świetnie pokazuje rozmach, jak konie na długim polu zaczynają się rozpędzać w różne strony. Oczywiście finałowa szarża pod tym kątem również wygląda dobrze. To, co jednak najbardziej przykuwa uwagę w realizacyjnym podejściu Scotta, to chęć tworzenia wszystkiego w sposób praktyczny. Przez to też wizualnie Robin Hood nadal wygląda spektakularnie, bo scen z użyciem CGI jest bardzo niewiele. Pod tym względem ten film wcale się nie zestarzał.
W jakimś stopniu problemem jest sam Russell Crowe. Cate Blanchett, Mark Strong czy Max von Sydow nie schodzą w kreacjach poniżej oczekiwanego po nich poziomu, Oscar Isaac, wówczas mniej znany aktor, dostaje tak stereotypową postać, że nie ma, co robić, ale Robin może wywoływać mieszane odczucia. Nie chodzi mi o zarzuty z amerykańskich recenzji z 2010 roku, że Crowe jest za gruby czy ma zły akcent, ale o dwie kwestie: wizualnie nie postarano się nadać mu unikalnego wizerunku i przez to też wygląda jak postać z Gladiatora. Nie dziwię się, że wielu widzów miało z tym problem i pewnie nadal mieć będzie. Dyskusyjna jest też kreacja bohatera. Nie można powiedzieć, że Crowe gra źle, bo nawet jak mu się nie za bardzo chce, to jest to aktor, którego prezencja, mówiąc kolokwialnie, robi robotę. Ekspozycja historii bohatera i jej rozwój poprzez relacje z Loxleyem seniorem wydają się zbyt banalne, przyspieszone i z bez przemyślanych etapów, które pozwoliłby w nią uwierzyć. Tak jak w Gladiatorze przemiana Maximusa była stopniowa i konsekwentna, tak tutaj można odnieść wrażenie, że determinują ją tylko kluczowe etapy, a pomiędzy nic nie ma na to dostatecznego wpływu. A to już nie wina Crowe'a, tylko Scotta i scenariuszowej wizji na bohatera. Może gdyby Crowe był szeryfem z Nottingham, wyszłoby to inaczej? Nie najlepiej wypada też wątek romantyczny pomiędzy Marion i Robinem - trudno uwierzyć w budowane uczucie, bo nie mają one dobrego fundamentu.
Nie mogę powiedzieć, że po 10 latach źle się ogląda Robin Hooda, bo to nadal kawał solidnej rozrywki z kapitalną realizacją. Scott pod względem filmowania historii kostiumowych nie ma sobie równych. Biorąc jednak pod uwagę to, co wydarzyło się za kulisami, jak Robin Hood zniszczył relację duetu Scott i Crowe, dostarczającego wielu niezapomnianych filmów, można czuć pewien niesmak. Ten projekt miał wszystko, by stać się hitem, a po dekadzie pozostał przyjemną rozrywką do zapomnienia.