"Revenge" (2011-2015)

Ciekawy serial, bawiący się konwencją soap opery, owymi opowieściami o bogatych, pięknych i młodych, do których należy świat i którzy przeżywają tak wiele dramatów, że wystarczyłoby na trzy życia osób o gorszym statusie materialnym. Serial cieszył się zasłużoną popularnością, widzowie śledzili skomplikowane koleje losu mieszkańców Hamptons i kibicowali Emily planującej zemstę na Graysonach. Niestety ostatni, 4. sezon sprawiał wrażenie robionego na siłę. Wielu fanów zwracało uwagę, że to sezon 3. był punktem kulminacyjnym i idealnym zwieńczeniem całej intrygi, a sztuczne wydłużanie "Revenge" nie wyszło jej na dobre. [video-browser playlist="731265" suggest=""]

"Prison Break" (2005-2009)

Jeszcze jeden serial, który dla wielu z Was był początkiem wielkiej serialowej przygody. Historia Michaela Scofielda - człowieka, który zdecydował się iść do więzienia, aby uratować swego skazanego na śmierć brata - wciągnęła wielu bez reszty. Sezon 1. to był tryumfalny pochód przez ekrany, pojawiały się dyskusje fanów nad planem ucieczki z więzienia, zachwyty nad pełnokrwistymi postaciami – z T-Bagiem i Abruzzim na czele. Sezon 2. również się podobał, chociaż wielu widzów uważało, że serial powinien być zamkniętą całością, kończącą się na 1. i jedynym sezonie. Mimo to nikt nie miał zastrzeżeń, kiedy ogłoszono, że powstanie sezon 3. – fani mieli duże zaufanie do twórców i wierzyli, że potrafią oni utrzymać dobry poziom "Skazanego...". Niestety, sezon rozgrywający się w Sonie był nie całkiem tym, czego się spodziewano, ale gdzieś w głębi nadal odczuwało się ducha serii. I nadszedł sezon 4., czyli najdziwaczniejszy, najgłupszy i najbardziej nieskręcony sezon ever. Oglądając go, miało się wrażenie, że patrzy się na wprawkę początkującego scenarzysty w dziedzinie filmu sensacyjnego klasy Z. Aktorzy zawodzili na całej linii (może przez zażenowanie, że grają w takim gniocie?), a pomysły, jakimi popisywali się twórcy, przyprawiłyby o rumieniec producenta kolumbijskiej telenoweli. Do kompletu doszło żenujące wręcz zakończenie i w ten sposób zniszczono legendę serialu, który na początku oglądali wszyscy, a na końcu – bardzo niewielu. Może w niedawno zapowiedzianej kontynuacji odkupią swoje winy? [video-browser playlist="720049" suggest=""]

"Two and a Half Men" (2003-2015)

Podstawowym problemem "Two and a Half Men" były zakulisowe konflikty. Serial swój największy sukces osiągał w chwilach, gdy Charlie Sheen doskonale dogadywał się z Chuckiem Lorre'em, a tytułowa "połówka", czyli Angus T. Jones, była małym dzieckiem słuchającym przełożonych. Konflikt Sheena i Lorre'a oraz problemy aktora z alkoholem i narkotykami sprawiły, że postanowiono zmodyfikować obsadę. W 9. sezonie do serialu wprowadzony został bohater grany przez Ashtona Kutchera. Jego początki w "Two and a Half Men" były ciężkie i dopiero po jakimś czasie postać Waldena Smitha bawiła podobnie jak Charlie Harper z wcześniejszych sezonów. Z kolei wraz z dorastaniem Angusa T. Jonesa wątek Jake'a Harpera stawał się coraz słabszy, a i aktor na ekranie pojawiał się rzadko. Gdyby nie zakulisowe problemy, serial emitowany mógłby być nawet do dziś. Choć sama produkcja potrafiła odejść z twarzą, to pozostawiła po sobie niesmak i wrażenie, że powinno być lepiej. [Marcin Rączka] [video-browser playlist="731266" suggest=""]

"How I Met Your Mother" (2005-2014)

Chociaż Barney Stinson wiecznie powtarzał, że „nowe jest zawsze lepsze”, to nie można tego było powiedzieć o kolejnych sezonach "How I Met Your Mother". To przykład produkcji, która powinna zakończyć się dużo wcześniej, niż ostatecznie się skończyła. Dzięki ogromnej popularności serial dostawał zamówienie na kolejne sezony, które odwlekały ujawnienie tożsamości tytułowej matki i wprowadzały momenty stagnacji, producenci musieli bowiem wypełnić czymś kolejne odcinki i w miarę zgrabnie odwlec nieuniknione zakończenie. Taka sztuka nie może jednak udawać się wiecznie, nawet jeśli, tak jak Carter Bays i Craig Thomas, ma się monopol na wymyślanie świetnych dowcipów i zabawnych gagów. Serial wyłożył się na czymś zupełnie innym. Problem „How I Met Your Mother” rozpoczął się, gdy Ted utknął między dwoma kobietami – nieznaną nam jeszcze wtedy matką jego dzieci i Robin. Gdzieś około 5. sezonu jego postać przestała się rozwijać, a wszystko, co z nim związane, coraz mniej emocjonowało widzów. Mosby z głównego bohatera stał się tym najmniej lubianym i najbardziej denerwującym. Kiedy reszta jego paczki podejmowała ważne decyzje, ruszała do przodu i zmieniała swoje życie, on tkwił w miejscu, wałęsając się od jednej dziewczyny do drugiej, by co chwila na nowo wzdychać do Robin. Dodatkowo scenarzyści, szukając pomysłów na kolejne sezony, podjęli decyzje, które ostatecznie osłabiły i odebrały wiele uroku zaprezentowanemu w odcinku „Last Forever” zakończeniu serialu – połączyli Robin oraz Barneya i chyba nie spodziewali się, jaką sympatię zyska ten duet. W kolejnych sezonach pielęgnowali uczucie tej pary, z ich ślubu uczynili jedno z najważniejszych wydarzeń w całym serialu, podkreślając jednocześnie na każdym kroku, jak bardzo Ted i Robin do siebie nie pasują. I kiedy już wszyscy w to uwierzyliśmy, zaprezentowali nam ostatni odcinek. Odcinek, który byłby świetnym zakończaniem, gdyby „How I Met Your Mother” zamknęło się gdzieś około 5. sezonu i gdyby fani nie zaczęli bardziej niż Tedowi i Matce kibicować Barneyowi i Robin. Decyzja twórców, by historia zatoczyła koło, a Ted znów stanął z niebieską waltornią pod oknem Scherbatsky, zdeprecjonowała związek Mosby’ego i matki jego dzieci, sprowadzając Tracy do roli nagrody pocieszenia. [Monika Roróg] [video-browser playlist="731267" suggest=""]
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj