Gdy w Stanach Zjednoczonych zaczęły powstawać seriale, tworzyło się rozgraniczenie w ekipach na tych pracujących w telewizji i tych w kinie. Rzadko kiedy to się mieszało, a przeważnie, gdy następowało przejście, to tylko w jedną stronę. Serial to jednak nigdy nie była nisza, w której grali amatorzy. Przez wiele lat tworzone były epokowe dzieła z aktorami grającymi życiowe role.

[image-browser playlist="609662" suggest=""]

Zdarzały się wówczas wyjątki, że aktor doceniany w kinie, nominowany do Oscara, zaczynał grać w serialu i odnosił sukcesy. Weźmy na przykład niedawno zmarłego Petera Falka. W 1961 i 1962 roku otrzymał nominację do Oscara dla najlepszego aktora, a kilka lat później zagrał najważniejszą rolę w całym swoim życiu - niezapomnianego porucznika Columbo. Niestety później musiał sobie radzić z łatką, która przylgnęła do niego i nie odniósł żadnych sukcesów. Łatka za życiową rolę może być brzemieniem, które nigdy nie pozwoli godzić kariery kinowej i serialowej. Podobną sytuację miała Lynda Carter, która na zawsze zostanie zapamiętana jako Wonder Woman z serialu z lat 70. W tych latach narodziła się także jedna z gwiazd, której serialowe losy doprowadziły ją na szczyt Hollywood. Na pewno mało widzów pamięta, że Michael Douglas zanim stał się jednym z najsłynniejszych aktorów kina, grał w popularnym serialu kryminalnym zatytułowanym "Ulice San Francisco".


- Seriale z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych były raczej głupkowate i często kiczowate. Wiadomo było, że to produkcja drugorzędna z innymi aktorami. "Prawdziwi" aktorzy filmowi uważali grę w serialu za poniżającą. Z kolei gwiazdy telewizyjne nie przebijały się do kina - Kasia Adamik, córka Agnieszki Holland


Patrząc przez pryzmat dzisiejszej telewizji, trudno się nie zgodzić z opinią Kasi Adamik, ale te lata to także był prawdziwy boom, jeśli chodzi o kultowe produkcje i gwiazdy, które na zawsze były zapamiętane dzięki postaciom z tych projektów. 1980 rok to pojawienie się "Magnum" i Toma Sellecka w roli głównej. Los postawił przed aktorem wybór - kino albo telewizja. Przypomnijmy, że właśnie Selleck był pierwszym wyborem do roli Indiany Jonesa, lecz z uwagi na swoje etyczne zasady zdecydował się zagrać właśnie Magnum. Później Selleck próbował sił w kinie, ale nigdy jakiegoś znaczącego sukcesu nie odniósł. Nie zapominajmy także o bohaterze "Nieustraszonego" Davidzie Hasselhoffie, który później większą sławę zdobył serialem "Słoneczny patrol" niż jakąkolwiek kinową produkcją. "Drużyna A" to kilka postaci, które w kinie coś znaczyły, ale musiały przejść do telewizji. George Peppard (Hannibal Smith) w latach 60. grał w kilku zacnych klasykach, a Mr. T przecież walczył z Rockym w trzeciej części filmu. Później już pozostał im tylko serial. Bohater kultowego "MacGyvera" przez wiele lat był utożsamiany z tą rolą, a jego próba przejścia do kina zakończyła się kompletną porażką. Walczył m.in. o rolę w "Szklanej Pułapce", której jak wiemy nie dostał. Gdy kilka lat później miał zagrać Jacka O`Neila w serialu Stargate SG-1, tak naprawdę nikt nie wierzył, że dobór aktora ma jakiś sens. Sam pamiętam, jak zadawałem sobie pytanie, "MacGyver w serialu science fiction, żart?". Wszyscy dobrze wiemy, jak to się zakończyło, a jego kreacja O`Neila obdarzonego ciętym humorem przewyższyła MacGyvera, dając mu dodatkową łatkę. Oczywiście mowa o Richardzie Deanie Andersonie, który podbił telewizję, a do kin się nie przebił.

[image-browser playlist="609663" suggest=""]

Te lata to także narodziny kilku gwiazd kina. Pamiętacie serial "Na wariackich papierach"? W nim właśnie Bruce Willis brylował przez kilka sezonów, podbijając ekrany telewizyjne na całym świecie, a później wystartował w castingu do niczego nie zapowiadającego filmu akcji pt. "Szklana Pułapka" i... stał się mega gwiazdą i legendą gatunku, która bawi widzów po dzień dzisiejszy. Jednak nie tylko o niego mi chodziło - w latach 1987-1990 w serialu "21 Jump Street" główną rolę grał młody chłopak z Kentucky, który talentem aktorskim przewyższał wszystkich ze swojego pokolenia. O kim mowa? Oczywiście o Johnnym "kameleonie" Deppie, którego ilość hitów kinowych i niezapomnianych kreacji można wymieniać godzinami. Ostatnim takim przykładem z lat 90., który dokumentuje przejście w jedną stronę, jest Will Smith - zaczynał od "Bajera z Bel-Air", swego czasu popularnego serialu komediowego, by wraz z jego zakończeniem nakręcić jeden z większych hitów gatunku science fiction - "Dzień niepodległości". Dziś Will Smith jest uważany za jedną z największych gwiazd kina i najbardziej wpływowych ludzi w branży. Niestety, noga Smitha już nigdy więcej nie stanęła na planie serialu - czy aktor wstydzi się swojej przeszłości?


- Uwielbiam założenie opery mydlanej, posiadanie luksusu i czasu na ciągłe rozwijanie postaci i opowiadanie ich historii. Analiza natury zabójcy w Twin Peaks była dla mnie fantastyczna - David Lynch


Wszystko zaczęło się zmieniać w latach 90., gdy popularność serialu jako medium zaczęła rosnąć w zastraszającym tempie. Powoli zaczęło zmieniać się postrzeganie serialu jako czegoś gorszego - nie zrozumcie źle, nadal uważano, że regularna gra w telewizji to obciach dla dobrego aktora, ale wyraźnie było widać, że coś drgnęło. Nagle w 1990 roku, uznany przez krytykę i nominowany do Oscara reżyser, David Lynch, postanowił zrobić sobie serial wraz z Markiem Frostem pt. Twin Peaks, który pomimo tylko dwóch sezonów i szybkiego anulowania dzisiaj bez wątpienia jest kultowy, a jego wyjątkowa jakość niezaprzeczalna. Lynch próbował potem sił w serialach, lecz bez sukcesów. To pokazało, że coś się zmienia - twórca filmowy potrafił zrobić coś w telewizji z nieporównywalną jakością do innych seriali.

Lata 90. to też kosmiczny wzrost popularności sitcomów na całym świecie. W takich produkcjach jak Seinfeld czy Friends powoli zaczęły gościnnie pojawiać się największe gwiazdy kina. Pojawienie się w serialu przestawało być obciachem, a wręcz koniecznością. Występ w takiej produkcji jak Friends dawał dużo plusów do popularności i wizerunku, a niektórym pozwalał zerwać ze stereotypem swoich ról. Przypomnijmy sobie chociaż komediowy występ Bruce'a Willisa, który pokazał, że ma talent także do bycia śmiesznym. Zmiana nie tyczy się też tylko zwiększonego zainteresowania serialem przez branżę filmową. Same seriale stawały się olbrzymim przedsięwzięciem, które pozwalało aktorom zarabiać miliony i posiadać status światowej gwiazdy. Przypomnijmy przypadek obsady Przyjaciół, którzy w ostatnim sezonie dostawali 1 mln dolarów za odcinek. Obsada tego kultowego serialu próbowała także sił w kinie - Matthew Perry nawet miał kilka umiarkowanych hitów, lecz szybko został sprowadzony na ziemię, a Jennifer Aniston gra w Hollywood po dzień dzisiejszy, tworząc schematyczne komedie, w których wydaje się, że wciąż gra Rachel Green. Wszystko to ma na tyle uroku, że widzowie wciąż chcą ją oglądać. Pomimo delikatnego drgnięcia, gwiazdy kina nie grały regularnie w serialach w przerwach kinowych produkcji.

[image-browser playlist="609664" suggest=""]

Dla wielu kinowych aktorów serial był drogą odkupienia. Przypomnijmy dwóch buntowników lat 80. i 90., którzy bez wątpienia osiągnęli status gwiazd, ale przez zbyt szalony tryb życia zaprzepaścili coś, co mogło być wielką karierą. Kiefer Sutherland, który w 2001 roku dostał rolę w nowatorskim serialu 24, odbił się od dna i zaczął zdobywać popularność nawet większą niż za czasów jego kinowej świetności. Teraz bez problemu aktor dzieli telewizję i kino - niedawno zagrał w docenianym przez krytykę filmie Larsa von Triera pt. "Melancholia" i tworzy nową produkcję stacji NBC pt. "Touch". Charlie Sheen miał podobną sytuację, lecz z zupełnie innym finałem. Dla niego wszystko zaczęło w 2000 roku od roli w "Spin City", w którym zastąpił Michaela J. Foxa. Aktor udowadniał, że ma talent komediowy, a widzowie go kochali. Kilka lat później przyszła popularna kreacja w {{Two and Half Men}}. Niestety, aktor żył na granicy, popadając w nałogi, czego efektem był zerowy rozwój kinowej kariery i zwolnienie z serialu. Nie zapominajmy także o Alecu Baldwinie, który po latach świetności dzięki rolom w "Will & Grace" i 30 Rock powrócił do formy. Teraz spokojnie gra w serialu komediowym, w międzyczasie pojawiając się w małych rolach w wartościowych i często głośnych produkcjach kinowych. Zdecydowanie nie daje o sobie zapomnieć, udowadniając, że serial nie jest wstydem dla aktora nominowanego do Oscara.

Po 2000 roku przyspieszenie zmian było odczuwalne. Produkcje telewizyjne zbierały większą popularność niż kinowe - ba, nawet producenci robili wszystko, aby reklamy ich filmów były emitowane w trakcie najlepszych seriali. Są to lata takich produkcji jak Lost, Alias, Desperate Housewives czy Prison Break. Są to seriale o oszałamiającej jakości, które podbiły serca widzów na całym świecie, a ich twórcy próbowali sił na srebrnym ekranie. Tak, trzeba tu przytoczyć najważniejszy przykład XXI wieku związany z tym tematem - J.J. Abramsa. Człowiek ten stworzył tak świetne produkcje jak Lost, Alias czy Fringe, a jednocześnie odniósł sukces w kinie, dostarczając widzom coś, czego inni twórcy nie potrafili. Chociaż na razie stworzył "Mission: Impossible 3", "Star Trek" i "Super 8", jest uważany za jednego z najlepszych młodego pokolenia. Najważniejsze w Abramsie jest to, że pomimo pracy nad kolejnymi filmami, pamięta o serialach z mniej lub bardziej udanym efektem. To samo tyczy się jego przyjaciela i kompozytora muzyki - Michaela Giacchino. Człowiek, który zdobywał nagrody za Zagubionych i pracował przy Agentce o stu twarzach oraz Fringe, w kinie radzi sobie świetnie, pokazując klasę na wielkim poziomie m.in. w bajkach Pixara. Pomimo Oscara na koncie, nadal z J.J. Abramsem współpracuje przy serialach i robi to z niemalejącą chęcią.

[image-browser playlist="609665" suggest=""]

Im bliżej czasów obecnych, tym bez wątpienia możemy powiedzieć, że granica pomiędzy filmem a serialem zaciera się na korzyść tego drugiego. Wielcy filmowcy stawiają pierwsze kroki w serialach, tworząc produkcje często najwyższej jakości. Steven Spielberg, Alan Ball, Martin Scorsese, Gus Van Sant czy Michael Mann to tylko nieliczni z wielkich hollywoodzkich reżyserów, którzy robią i chcą robić seriale. To samo tyczy się aktorów, którzy pomimo grania w dobrych, kinowych produkcjach regularnie występują w serialach. Przypomnijmy chociaż świetnego Iana McShane'a z "Deadwood", Glen Close z Układów, Gabriela Byrne'a z "In Treatment" czy z ostatnich seriali Jeremy'ego Ironsa z Rodziny Borgia, Seana Beana z Gry o tron i Steve'a Buscemiego z Zakazanego Imperium.


- Zrobienie niezależnego filmu fabularnego jest dziś drogą przez mękę. Serial powstaje zaś szybko, z dużą energią kreacyjną, i od razu trafia do widza - Agnieszka Holland.


Wielu serialowych aktorów nie chce opuszczać małego ekranu. Większość szuka złotego środka, aby znaleźć równowagę pomiędzy grą w serialu, a okazjonalnym pojawieniem się w kinowej produkcji. Jon Hamm z Mad Men związany jest na najbliższe lata, ale nie przeszkadza mu to grać w różnych gatunkach filmów jak np. ostatnio w komedii "Druhny" czy thrillerze "Miasto złodziei". Serialowy seryjny zabójca, Michael C. Hall aka Dexter, gra rocznie w przynajmniej jednej produkcji kinowej. Medium telewizyjne zaczyna powoli wygrywać, zwłaszcza seriale z kablówek. Tutaj filmowcy mają kreatywną swobodę, mogąc nawet w przypadku miniseriali tworzyć wspaniałe opowieści, które w kinie nie byłyby możliwe. Na srebrnym ekranie zaczęła rządzić pustka i brak pomysłów, a słowami kluczowymi dla producentów stały się: "remake", "restart", "sequel", "prequel" i "adaptacja popularnej serii komiksowej/książkowej". To, że kino rozrywkowe przechodzi kryzys, nietrudno zauważyć - wszystko oparte na efektach specjalnych, bez fabuły, emocji czy dobrych kreacji, które kiedyś w tym gatunku nie były niczym dziwnym. Pewnie dlatego obecnie przy kompletowaniu obsad kinowych produkcji widzimy w większości aktorów z seriali. Tutaj jest kuźnia talentów, młoda, świeża krew, która ma wskrzesić amerykański przemysł. Przytoczmy chociażby Henry'ego Cavilla z Dynastii Tudorów, który zagra Supermana, czy pół obsady "Hobbita" Petera Jacksona. To samo tyczy się reżyserów i scenarzystów, którzy coraz częściej są przez producentów brani pod uwagę, aby wymyślili coś nowego i oryginalnego. Może i jeszcze nie mamy zalewu kolejnych "J.J. Abramsów", ale wszystko idzie w dobrym kierunku. Z sezonu na sezon w telewizji pojawia się coraz więcej uznanych nazwisk - mamy równy przepływ ludzi w obie strony, co może zakończyć się tylko w jeden sposób - korzyścią dla widzów i nową jakością w kinie i telewizji.

[image-browser playlist="609666" suggest=""]


- Mówiąc "serial", nie mam jednak na myśli naszych rodzimych produkcji. To, co w Polsce nazywa się serialem, tak naprawdę jest telenowelą. To guma do żucia, ciągnąca się w nieskończoność. Ja na pewno nie będę robić seriali, które można by było oglądać podczas jedzenia zupy. "Ekipa" wymaga od widza większego wysiłku intelektualnego i bardzo uważnego oglądania - komentuje Holland.


Specjalnie na koniec zostawiłem rozważania o naszym rodzimym rynku, który jest w niemałej stagnacji. Nie ma u nas jeszcze tej tendencji, gdzie serial i kino miesza się i wymienia doświadczeniami. Nie ma u nas jakości, która mogłaby dać nam do myślenia. Jednym takim "rodzynkiem" jest Agnieszka Holland, która w Polsce stworzyła "Ekipę", kompletnie niedocenioną przez widzów, a zagranicą odnosi sukcesy jako reżyser The Killing czy Treme. Polacy narzekają, że rodzime seriale są złe, że są to tylko telenowele, a gdy daje im się coś wartościowego, ignorują to. Mamy dobre seriale, ale jest ich niewiele - "Pitbull", "Glina", "Usta Usta" czy "Czas honoru" to tylko kilka przykładów. Istnieje jednak iskierka nadziei, że coś się zmieni i może Polska nadąży za tym trendem i nie będzie dla naszych filmowców wstydem pracować przy serialu. Wszystko za sprawą projektu "Bez tajemnic", który jest pierwszym polskim serialem produkowanym przez stację HBO. Twórcami są Anna Kazejak i Jacek Borcuch, którzy zdobyli uznanie w kinie. Czy Polska wersja "In Treatment" sprawi, że nasi filmowcy przestaną traktować seriale jako obciach?


- Nie miałem specjalnego dylematu, przystępując do realizacji tego serialu. Taka produkcja to dla reżysera duże wyzwanie. Wszyscy w ekipie mieliśmy świadomość, że robimy coś wyjątkowego. To projekt nieco ekstrawagancki. Taka minimalistyczna konwencja, sposób opowiadania historii, może zaskoczyć polskiego widza - opowiadał w jednym z wywiadów Jacek Borcuch, reżyser "Bez tajemnic".


To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj