W „Serialowym przeciążeniu” znajdziecie luźne spostrzeżenia o popularnych komediach, dramatach czy proceduralach – ich najnowszych odcinkach, ogólnym poziomie i przyszłości. Gdy natomiast nadarzy się okazja polecić jakiś ambitny serial niszowy, nie omieszkamy tego zrobić. Więcej o idei naszego nowego cyklu możecie przeczytać w premierowym odcinku sprzed tygodnia. A tymczasem zabieramy się za kolejne seriale! Trwa finałowy sezon "Mentalisty" i nie można złego słowa o nim powiedzieć. Miało być lekkie, przyjemne i rozrywkowe pożegnanie tych bohaterów i właśnie to dostajemy. Widać, że robienie każdego odcinka sprawia ekipie dużo przyjemności. Po zamknięciu wątku Red Johna serial powrócił do swoich korzeni i znów bazuje na ciekawych sprawach oraz trikach Patricka w celu ich rozwiązania. Jane jest szczęśliwy i skory do zabawy, a tragiczna przeszłość już nie zaprząta mu głowy. Twórcy budują jego związek z Lisbon w umiejętny sposób i ani nie szkodzi on serialowi, ani my nie czujemy się nim przesyceni. Fajnie rozwijane są też postacie drugoplanowe, które dostały swoje własne historie, a my śledzimy je z uwagą. Świetnie wpasowała się do "Mentalisty" również Josie Loren, a oglądanie Michelle Vegi to prawdziwa frajda. Ta ostatnia porcja odcinków została po prostu dobrze przemyślana i spisuje się wyśmienicie jako seria finałowa. W tym tygodniu Jane i spółka musieli powstrzymać nieuchwytnego i bezwzględnego płatnego zabójcę, który dostał zlecenie zlikwidowania świadków w ważnej sprawie morderstwa. Motyw to nie jakiś specjalnie oryginalny i scenarzyści na takich głównie bazują, ale jeszcze nie zdarzyło im się zaserwować fabuły opartej jedynie na nudnych kliszach. Zawsze udało im się znaleźć sposób, aby nieco dany schemat odświeżyć. Wspomagają się też interesującymi występami gościnnymi, jak tymi Moreny Baccarin czy Dylana Bakera. Jeszcze tylko 5 odcinków do końca i nie wiem jak Wy, ale ja będę za "Mentalistą" trochę tęsknił. [video-browser playlist="652589" suggest=""]"Zabójcze umysły" to kolejny serial, który zapewne ma tu tylko garstkę fanów, ale choć wyczerpanie materiału daje już o sobie znać od kilku serii, nadal jest na czym zawiesić oko. I wcale nie chodzi mi jedynie o Jennifer Love Hewitt, która niedawno dołączyła do obsady. Scenarzyści potrafią czasem uśpić naszą czujność i zaserwować kilka z rzędu mało porywających fabuł, aż nagle serwują naprawdę dobry psychologiczny thriller. Pole manewru mają olbrzymie – bohaterowie rzucani są po całym USA, a seryjnych morderców w kraju nie brakuje. Kluczowe jest tu jednak to, że motywacji do zabijania jest mnóstwo i to nadal jest najmocniejszym punktem produkcji – różnorodność tychże tytułowych umysłów. Bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie najnowsze dwa odcinki. Nie tylko dlatego, że sprawy tygodnia były ciekawe - dlatego, że rzadko zdarzają się w proceduralach odcinki centryczne. Twórcy systematycznie rozwijają poszczególne postacie i nie ograniczają się jedynie do wątku kryminalnego. Szczególnie wyemitowane w tym tygodniu „Anonymous” przypomina, jak świetny potrafi być ten serial. Motyw zdesperowanego zabójcy, który odbierał życie potencjalnym dawcom organów, wziął na warsztat interesujące problemy natury moralnej, a historia Davida Rossi nawiązująca do jego służby w Wietnamie potrafiła prawdziwie wzruszyć. Właśnie takie rewelacyjne odcinki "Zabójczych umysłów" dają nadzieję, że rozwinięcie tej marki o kolejny spin-off wcale nie musi okazać się złym pomysłem. [video-browser playlist="652594" suggest=""]"Castle" przeżywa teraz wspaniały czas! Sprawy tygodnia są ciekawe i zaskakujące, a humor na każdym kroku rozbraja. Trudno znaleźć w serialu jakieś słabe strony. „Private Eye Caramba” jest swoistą kontynuacją „Castle P.I.” – choć do rozwiązania mamy inną zagadkę, to powtarza się kilka rewelacyjnych motywów związanych z nową fuchą głównego bohatera. Rick nie poddaje się i naprawdę próbuje spełnić się jako prywatny detektyw. W ręce wpada mu sprawa bezcennej zaginionej torebki (jak sam przyznaje, to prawie jak sokół maltański), a jej rozwiązanie znów dostarcza masy śmiechu i niezłych twistów. Twórcy znów świetnie bawią się nawiązaniami do kina noir, miksując je w wyśmienity sposób ze światem południowoamerykańskich telenowel. Zrobienie z Esposito ich wielkiego fana to pomysł genialny, tak samo jak ten z Ryanem, który tęskniąc za Castle'em na posterunku, raczy resztę ekipy spiskowymi teoriami. Serial prezentuje obecnie wyśmienity poziom i aż ślinka cieknie na samą myśl o powrocie scenarzystów do wątku głównego. [video-browser playlist="652596" suggest=""]Nowego epizodu "Jess i chłopaków" w tym tygodniu nie oglądaliśmy, ale wspomnieć o tej produkcji wypada. Wielu skreśliło ją po – powiedzmy sobie szczerze – słabej 3. serii, ale jak się okazuje, wystarczyło kilka rzeczy tu poprzestawiać, aby było o wiele lepiej, a 4. sezon naprawdę daje radę. Co się zmieniło od poprzedniego roku? Całkiem sporo. Mamy nową czołówkę – przyjemną, prostą i bez śpiewania. Do tego Damon Wayans Jr. oficjalnie wrócił do głównej obsady i spisuje się znakomicie. Jednak zabiegiem, który ponownie zaszczepił trochę świeżości do serialu, była decyzja o rozbiciu związku Nicka i Jess. "New Girl" stało się kolejna ofiarą klątwy "Na wariackich papierach" i poziom zaczął pikować, gdy dwójkę przyjaciół sparowano w romantyczny związek. Czekaliśmy ponad rok, aż w końcu się opamiętano. Zamiast męczyć nas nieśmiesznymi problemami tego dziwacznego związku, ponownie serwowane są nam historie prawdziwie zabawne i z nutką absurdu, które w pierwszych 2 seriach były wizytówką "Jess i chłopaków". Ostatnio królował magiczny kryształ Winstona, który dodaje niesamowitej odwagi i pewności siebie. Wymiatał też Nick i jego nowa dziewczyna, którzy próbowali nauczyć Schmidta lenistwa, oraz szalona nauczycielska kadra ze szkoły Jess i ich pomysły na wycieczki dla uczniów. Komedię stacji FOX w takiej formie bardzo przyjemnie się ogląda. Utrzymanie takiego stanu rzeczy sprawiłoby, że kolejny sezon byłby mile widziany, ale oglądalność nie powala i przyszłość serialu jest na ten moment bardzo niepewna. [video-browser playlist="652599" suggest=""]Na ekrany powróciło w nowym roku "Saturday Night Live", a gospodarzem był komik Kevin Hart. Być może nie jest to gwiazda światowego formatu, ale na ogół jest tak, że specjalista od stand-upu okazuje się być lepszym prowadzącym niż jakieś bożyszcze tłumów. Postawmy jednak sprawę jasno: program NBC najlepsze lata ma za sobą i z reguły na jeden dobry skecz przypadają trzy średnie lub jeszcze gorsze. Mając na uwadze te kryteria, najnowszy odcinek należy uznać za naprawdę niezły. Moim zdaniem zawsze warto dać szansę "SNL", choćby właśnie dla tych kilku perełek zakamuflowanych wśród gagów przeciętnych. Hart spisał się dobrze – w każdym segmencie dawał z siebie wszystko i popisywał się niebywałą, charakterystyczną dla siebie energią. Zawsze zresztą cieszę się, gdy taki komik prowadzi show, bo wiem, że w swoim otwierającym wejściu nie uraczy nas słabą piosenką, ale porządnym stand-upowym monologiem. Poniżej możecie zobaczyć, jak Hart opowiada o groźnych zwierzętach w pobliżu jego posesji, w tym o bardzo wrogo nastawionym szopie praczu. Udało się też cold open, które brało na warsztat święto Martina Luthera Kinga i nabijało się choćby z małej liczby nominacji do Oscara dla „Selmy”. Błysnęła także rewelacyjna Kate McKinnon jako Justin Bieber w parodii reklam Calvina Kleina. Niezłe było także w tym tygodniu „Weekend Update”, a w szczególności żarty z Mitta Romneya i NFL (choć wciąż tęsknię za czasami, w których segment prowadzili Seth Meyers i Amy Poehler). Bardzo pozytywnie zaskoczyła też oryginalnymi muzycznymi przerywnikami Sia, która wykonała swoje dwa hity, „Elastic Heart” oraz „Chandelier”, w pełnych emocji i zarazem bardzo kameralnych występach, a pomogły jej w tym dwie wyśmienite tancerki oraz jeden bardzo smutny mim. [video-browser playlist="652601" suggest=""]Teraz czas rozprawić się ze "Współczesną rodziną", jedynym w historii serialem, który Emmy dla najlepszej komedii zdobył aż 5 razy z rzędu. I tak szczerze, na maksymalnie 3 powinno się to szaleństwo zatrzymać. Z której strony by na niego nie patrzeć, to nadal serial dobry, który nigdy nawet na moment nie osiągnął poziomu żenującego i dostarcza rozrywki na przyzwoitym poziomie co tydzień. Ty Burrell nigdy się nie znudzi, dzieciaki są zabawne i nie irytują, a przeplatające się różnorakie historie i fajne gościnne występy (ostatnio Steve Zahn) sprawiają, że produkcja nie ulega zbytniej stagnacji. Ale czy jest to najlepsza komedia? Tu oczywiście można się spierać, ale moim zdaniem magia "Współczesnej rodziny" już nieco przygasła. Trudno mi do końca zdefiniować, czego tu brakuje – może nieco więcej ryzyka. Znamy tych bohaterów już tak dobrze, że trudno im nas zaskoczyć. Gdy do takiej sytuacji zaczęło dochodzić kilka lat temu, zdecydowano się na skok w czasie, aby Lily była nieco starsza. Może czas na powtórzenie tego zabiegu? A na razie napisać mogę tylko tyle, że chyba wolałbym, aby przyszłoroczny sezon był ostatni – niech zakończą, będąc na szczycie. [video-browser playlist="652603" suggest=""]NaEKRANIE poleca…"Babylon"! Po tym, jak Channel 4 zraniło mnie głęboko, kasując przecudowną "Utopię", podchodzę do ich produkcji z rezerwą, bo z jednej strony wiem, że robią seriale świetne, ale nadmierne zaangażowanie i zżycie się z bohaterami może później zaboleć. Oczywiście piszę to nieco z przymrużeniem oka, ale prawda jest taka, że "Babylon" zamówienia na 2. serię wciąż nie otrzymał, a ja znów dałem się złapać i tę produkcję bardzo polubiłem. Na razie powstało 7 odcinków. Wszystko zaczęło się od ponad 70-minutowego pilota w reżyserii Danny’ego Boyle’a (m.in. "Trainspotting" i "Trans"), do którego scenariusz napisali panowie mający w swoim CV „The Thick of It”. Tam nabijali się z brytyjskiej sceny politycznej, a teraz przyszedł czas na gliniarzy i piarowców. "Babylon" to (przynajmniej z początku) satyra na funkcjonowanie londyńskiej policji i pracy specjalistów od komunikacji, którzy pilnują tego, aby Scotland Yard unikał medialnych kompromitacji. A nierozgarnięci stróże prawa i nie do końca kompetentni ludzie na szczycie sprawiają, że do takich sytuacji może dochodzić niemal codziennie. [video-browser playlist="652606" suggest=""]Taki klimat jednak nie utrzymał się długo. Prześmiewczy ton pozostał w DNA serialu, ale przestał dominować. "Babylon" stawał się z każdym odcinkiem produkcją poważniejszą, która w bardzo krótkim czasie ewoluowała w solidny dramat. I jestem niezwykle ciekaw, w jaki sposób ta telewizyjna perełka zza kanału La Manche kontynuowałaby swój rozwój w kolejnej serii. Obym się doczekał. A dlaczego jeszcze warto dać szansę serialowi Channel 4? Na pewno dzięki obsadzie. Sporo tu znakomitych postaci, a na pierwszym planie królują James Nesbitt ("The Missing") oraz Brit Marling („Druga Ziemia”). Ten pierwszy rzuca tak rewelacyjnymi wiązankami pełnymi oryginalnych obelg, że choćby dla nich trzeba zobaczyć "Babylon".
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj