Znany milionom jako Howard Wolowitz z kultowego serialu Teoria wielkiego podrywu Simon Helberg debiutuje w dużym filmie w doskonałej roli akompaniatora samej Meryl Streep. Równie zabawny co zwykle, w Boskiej Florence Stephena Frearsa wspina się na aktorskie wyżyny. Niektórzy szepczą, że za tę rolę filmowy debiutant może nawet dostać nominację do Oscara… Wywiad przeprowadziła Anna Tatarska w Londynie.
ANNA TATARSKA: W Florence Foster Jenkins wciela się pan w akompaniatora głównej bohaterki, profesjonalnego muzyka. Podobno we wszystkich scenach gra pan na pianinie sam. Jak udało obyć się bez dublera?
SIMON HELBERG: Moja postać to w filmie świetny pianista. Trudno jest zagrać bardzo złego muzyka, jak Meryl, ale zagrać kogoś doskonałego to też wielkie wyzwanie. Kiedy dowiedziałem się, że mam tę rolę, był listopad, może grudzień 2014. Na tym etapie nie istniała jeszcze kompletna rozpiska z utworami, więc ćwiczyłem po prostu grę na pianinie jako taką, nie konkretne utwory. Było mi łatwiej, bo coś tam już umiałem - od mniej więcej 10 do 16 roku życia bardzo chciałem zostać muzykiem jazzowym, potem rockowym i w swoim czasie byłem naprawdę w tym muzykowaniu niezły. Ale o muzyce klasycznej, a tym bardziej operze, nie miałem najmniejszego pojęcia! Na początku przygotowań do
Boskiej Florence umiałem wygrzebać z odmętów pamięci dosłownie kilka utworów, na przykład…
Queen of the Night Whitney Houston. Ostatecznie okazało się, że zaczynamy w kwietniu, więc miałem pięć miesięcy na poważną pracę. Ćwiczyłem regularnie pod okiem profesjonalistów. Zależało mi, aby opanować technikę - resztę mogłem doaktorzyć. Wyobrazić sobie, bazując na filmach z koncertów Rubinsteina czy Horowitza, jak pianiści pomagają sobie w grze - jest specyficzna mimika, charakterystyczne ruchy ciała.
Kiedy zmienił pan pomysł na przyszłą karierę – z gwiazdy jazzu na aktora?
Właśnie gdzieś po 16 urodzinach dotarło do mnie, że czuję potrzebę występowania, a nie konkretnie muzykowania. Zacząłem się zgłaszać na rozmaite castingi. Zawsze byłem typem, który lubił ludzi rozśmieszać, robić dowcipy. Pierwsza rola, jaką dostałem, to epizod chłopca na posyłki w szkolnym spektaklu kostiumowym o lesbijkach opartym na filmie
Niewiniątka (1961) z Audrey Hepburn i Shirley McLaine. Bardzo poważne przedsięwzięcie! Oczywiście nie udało mi się powstrzymać przed wygłupami i zrobiłem z siebie pajaca. Nie zapomnę tego zniesmaczenia, powietrze dało się kroić nożem. Po tym wypadku zdecydowałem, że jednak aktorstwo to nie muzyka, nie można go ćwiczyć w pojedynkę, bo łatwo coś popsuć. Poszedłem więc do szkoły.
Czy to, co przydarza się Florence, to lęk każdego artysty? Że zaangażuje się w rolę i nie zauważy, iż świat się z niego śmieje i że to nie jest śmiech sympatyczny, a szyderczy?
Tak sądzę... Ja na pewno mam takie obawy. Cały czas się boję, że ktoś odkryje, że ja tylko udaję, a tak naprawdę nic nie umiem. Myślę, że aktorów dotyczy to nawet bardziej niż innych artystów. Nie można się przecież zatracić w każdej roli, emocjonalnie zaangażować w najmniejszym epizodzie, wiec czasami nasza praca to faktycznie ściemnianie. Trochę tak jak w filmie: nie ma znaczenia, jakie mamy intencje - liczy się postrzeganie naszego działania przez innych. Florence w swojej głowie słyszała śpiew słowika, a świat odbierał go zdecydowanie inaczej.
Czytaj także: Nasza recenzja Boskiej Florence
Czy musiał pan opanować specjalnie różne rodzaje śmiechu na potrzeby filmu? Cosme McMoon to mistrz dziwacznych chichotów!
Śmiechy? Tak, było ich siedem typów, teraz je wszystkie opiszę... Oczywiście żartuję. Po prostu chciałem zrozumieć, kim jest mój bohater. Jest taka scena w windzie, w której Cosme dostaje napadu śmiechu, usiłuje go powstrzymać, zdusić, ale nie daje rady i po prostu wybucha – wtedy ten śmiech jest niepowstrzymany. Byłem przed jej realizacją okropnie spięty. Chichot jest prosty, ale prawdziwy pełny śmiech, napad radochy to dla aktora poważna trudność. Zastanawiałem się, jak mi to wyjdzie, próbowałem różnych opcji. Ostatecznie postanowiłem, że nie będę planował niczego konkretnego, chciałem po prostu się zatracić. Stephen Frears to reżyser, który ma tendencję do robinia krótkich ujęć, szybko wydaje komendę: „Cięcie!" .Poprosiłem go więc, żeby dał mi się wychichotać i nie ciął, z nadzieją, że może rozwinie się z tych moich bulgotów coś fajnego. Przydała mi się też rada Meryl, która ma w swoim fantastycznym emploi sporo świetnych scen ze śmiechem.
Co powiedziała?
„Spróbuj się popłakać, mnie to zawsze rozśmiesza".
No url
Skoro mowa o głównej gwieździe filmu... Pana postać ma w filmie bliską relację z Florence, a jak wyglądała pana relacja z Meryl? To z jednej strony ikona, dama, ale też wydaje się być przemiłą, bardzo bezpośrednią osobą.
Meryl zawsze wydawała mi się prawdziwa w każdej granej przez siebie roli i trochę się bałem, że spotkam jej wcielenie rodem z
Diabeł ubiera się u Prady, a tego bardzo bym się bał. Na szczęście na żywo jest całkiem inna. Wie, że ludzie się boją jej sławy, ale natychmiast wyprowadza ich z błędu. Jest tak ludzka, ciepła, rozbrajająca i zdystansowana do samej siebie, jak to tylko możliwe. Nie przynosi swoich oscarowych nominacji na plan filmowy. Myślę, że to też jest klucz do jej ogromnego sukcesu. Nie mogłaby być tak wielką aktorka, gdyby nie miała tak mocnych korzeni w rzeczywistości. Nie ma się czego bać! Bardzo mi pomogła na planie.
A jak ułożyła się pana relacja z reżyserem? Stephen ma opinię wymagającego, a dziennikarze zawsze mają z nim pod górkę...
On tak bardzo mocno we mnie wierzył, że było to wręcz onieśmielające. Frears jest twórcą ogromnie otwartym, nastawionym na współpracę. Ma swoją wizję, której się trzyma, ale umożliwia jej realizację innym ludziom bez wkraczania w ich kompetencje i ręcznego sterowania detalami. Ale i tak, mimo tego zaufania, którym mnie obdarzył, bałem się obejrzeć, jak nam to wszystko wyszło.
W otoczeniu Florence nie znalazł się nikt, kto powiedziałby jej prosto w oczy: „Kobieto, nie potrafisz śpiewać".
Pan zawsze szczerze komentuje występy znajomych?
To zależy. Jeśli idę ze znajomymi na karaoke, a do tego troszkę się upijamy, to wszystko wydaje mi się super. Nie lubię niszczyć cudzych snów! Wiem, co to znaczy być dzieciakiem z wielkim, pozornie niespełnialnym marzeniem. Marzyłem kiedyś o koszykówce, a do mniej więcej 15 roku życia miałem 120 centymetrów wzrostu. Nikt mi nie powiedział: „Simon, nie masz szans na NBA". Sam to zrozumiałem i tak było lepiej. Poza tym bałem się piłki, to była zasadnicza przeszkoda... Myślę, że ludzie nie potrzebują napominania z zewnątrz, zwykle sami wyłapują, że to nie jest ich przeznaczenie, chyba że są totalnie odklejeni od rzeczywistości. Złudzenie Florence było silne, ale nikogo nie krzywdziło. Może poza nią, bo była wtedy w słabym zdrowiu i nie powinna się tak wysilać. Wielkie sny i jeszcze większe upadki to też wersja sukcesu.
Ma pan dwójkę dzieci. Pozwala im się pan uczyć na błędach?
Tak, zdecydowanie. Pozwalam im odkrywać świat. To ogromnie ważne. Wystarczy spojrzeć na Florence - ojciec nie pozwalał jej spełniać marzeń, postawiła się i została wykreślona z testamentu, ale nie przestała dążyć do ich spełnienia. Oczywiście rodzic musi być w tym odpowiedzialny, ale przede wszystkim zachować otwartą głowę.
Ma dla pana znaczenie, co powiedzą inni, czy najważniejsze jest samo doświadczenie udziału w filmie?
Wie pani, ja jestem w gruncie rzeczy nowy w tym biznesie. Robiłem przez lata ogromnie popularny serial, ale
Boska Florence to mój pierwszy tak duży film; nawet ten wywiad to dla mnie nowość i czuję się lekko spięty. Jasne, ludzie doceniali
The Big Bang Theory, bo była częścią ich życia, byli z serialem i postacią przez dekadę bardzo blisko związani. Pewnie dla wielu zostanę na zawsze Howardem Wolowitzem. Ale taka ocena to jednak trochę coś innego niż recenzja filmu. Teraz dopiero wchodzę na etap decydowania, jak chcę, żeby opinie na mnie wpływały.
Boską Florence po raz pierwszy obejrzałem w napakowanym po brzegi kinie podczas festiwalu South by Southwest. Widziałem, jak reaguje na nią żywa publiczność, i to było jedno z najlepszych doświadczeń w moim życiu, ale do gazet już potem nie odważyłem się zajrzeć. Myślę, że opinie innych nie powinny znaczyć zbyt wiele. Nie wiem, skąd się czerpie poczucie dobrze spełnionego zadania, nie mam pojęcia, jak mają ten barometr sukcesu ustawieni inni aktorzy, ale mnie wydaje się, że najlepiej, by źródło poczucia własnej wartości było wewnątrz człowieka, nie na zewnątrz. To zdrowsze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h