Krew jest nieodłącznym elementem wszelakich inscenizacji, w których dochodzi do brutalnych wydarzeń: wypadków, zabójstw etc. Najpierw miało to miejsce w teatrze, gdzie wszystko było pokazywane na żywo i dopuszczalne było, że nie wszystko uda się idealnie. Gdy jednak pojawiło się kino i możliwość dokrętek, zaczęto dążyć do perfekcji. Na przestrzeni lat – wraz z rozwojem technologii – stosowano przeróżne techniki i chwytano się coraz to nowych sposobów na realistyczne pokazanie krwi na ekranie. Oczywiście w przeciągu lat jej ilość oraz sposób pokazywania znacząco się zmieniały: czasem była to tylko niewielka plama na koszuli, kiedy indziej widz – szczególnie w horrorach – jest świadkiem przelewania się na ekranie hektolitrów czerwonego płynu. Efekty bywają różne, od zupełnie niewiarygodnych po wywołujące ciarki na plecach. Skąd więc bierze się krew w filmach? Czy to niemal już przysłowiowy ketchup? Skomplikowane substancje przygotowywane przez speców od efektów specjalnych? A może obecnie to głównie CGI i aktorzy nie muszą udawać się pod prysznic po każdej krwawej scenie? Przedstawiamy krótki przegląd wykorzystywanych w kinie technik produkowania i pokazywania krwi.
Źródło: alphacoders.com
W początkowym okresie kina wykorzystywano techniki produkcji krwi żywcem przeniesione z teatru. Tu maestrię osiągnął paryski Grand Guignol, który w pierwszej połowie XX wieku specjalizował się w inscenizacjach horrorów. Wykorzystywanie prawdziwej krwi (zwierzęcej oczywiście) wiązało się z kilkoma problemami: etycznymi, sanitarnymi i technicznymi – w końcu krew krzepnie, co jest mało przydane w przypadku konieczności krwawienia na zawołanie. Opracowano więc receptury sztucznej krwi – ich dokładny skład był owiany tajemnicą, ale obecnie uważa się, że była to mieszanina równych proporcji czerwonego barwnika (karminu) i gliceryny. Z ich połączenia powstawała dość gęsta – i rzecz jasna krwistoczerwona – substancja, która dobrze sprawdzała się do pokazywania na scenie cieknącej krwi. Jej zaletą było też to, że nie zawierała trujących substancji, więc można ją było stosować na twarzy. Gdy sceniczna krew nie musiała płynąć, wykorzystywano inne substancje (ponoć było ich aż dziewięć), łącznie z metylocelulozą czy… galaretką porzeczkową. Początkowo kino – wtedy jeszcze czarno-białe – wykorzystywało bardzo podobne techniki, chociaż akurat realizm barwny nie miał wtedy znaczenia, tym bardziej że w epoce kina niemego raczej krwi się nie pokazywało (a jeśli już, to w niewielkich i mało sugestywnych ilościach). W horrorach również: nawet w słynnym Nosferatu pokazane zostało tylko kilka kropel, i to nie w związku z działalnością tytułowego wampira. Również później, za sprawą wewnętrznych reguł środowiska filmowego, raczej zakazane było pokazywanie brutalnych scen. Na prawdziwie krwawe sceny trzeba było czekać aż do lat 50. ubiegłego wieku, kiedy to przemysł filmowy zaczął powoli odczuwać zagrożenie ze strony telewizji. Konieczne było przyciągnięcie widzów do kin, a jak to zrobić lepiej niż poprzez oferowanie drastycznych scen? Krew w większych ilościach zaczęła się pojawiać w kinie najpierw w horrorach – a w tych niekwestionowanym mistrzem w tamtych czasach był Alfred Hitchcock. To nadal była epoka kina czarno-białego, więc barwa się nie liczyła, ale konsystencja i owszem. Co więc wykorzystywał w swych filmach – np. w Psychozie – słynny reżyser? Produkt dostępny w każdym supermarkecie, a mianowicie syrop czekoladowy. Ciemna barwa i połysk syropu świetnie sprawdzały się przy oświetleniu wykorzystywanym przy kręceniu scen. Jego wzorem podążyło wielu innych ówczesnych twórców, łącznie z George’em Romero przy tworzeniu Noc żywych trupów.
Źródło: Universal Pictures
Prawdziwym wyzwaniem dla filmowców lubujących się w krwawych scenach było pojawienie się koloru. Stare sztuczki przestawały działać, a nowe sposoby nie zawsze się sprawdzały. W efekcie w pierwszych kolorowych filmach krew była albo za jasna, albo w niewłaściwym odcieniu. Sytuacja ta trwała przez jakiś czas, aż pojawił się Dick Smith i dzięki swej formule zrewolucjonizował krew na ekranie. Jego receptura polegała na wymieszaniu kwarty białego syropu klonowego, łyżeczki metyloparabenu (wykorzystywany jest w przemyśle jako substancja konserwująca), dwóch uncji czerwonego barwnika spożywczego, pięciu łyżeczek żółtego barwnika spożywczego oraz dwóch uncji trującego środka do wywoływania zdjęć Kodaka, który zapewniał odpowiednią płynność uzyskanej w ten sposób sztucznej krwi. Substancja Smitha okazała się tak dobra, że była powszechnie wykorzystywana w przemyśle filmowym lat 70., m.in. w Ojcu chrzestnym, Egzorcyście czy Taksówkarzu. Ba, efekt był nawet zbyt realistyczny, przez co MPAA chciało przyznać Taksówkarzowi kategorię X. Martin Scorsese wybrnął z tego, zmieniając nasycenie barw w filmie na bardziej wpadające w sepię – w efekcie film dostał kategorię R, chociaż jednocześnie pojawiały się głosy, że nowy odcień jest jeszcze bardziej niepokojący. Sytuacja nieco inaczej wyglądała w Europie, gdzie filmowcy nie byli zobowiązani do autocenzury w zakresie pokazywania brutalnych scen. W efekcie brytyjskie studio Hammer Film specjalizowało się w krwawych remake’ach klasycznych horrorów. Wykorzystywali recepturę opracowaną przez farmaceutę Johna Tinegate’a, która sprzedawana była pod nazwą handlową Kensington Gore. Składała się z syropu trzcinowego rozcieńczanego odrobiną wody, a natężenie barwy uzyskiwano z wymieszania czerwonego, żółtego i niebieskiego barwnika spożywczego. Jeśli konieczne było zagęszczenie, dodawano mąkę kukurydzianą. Tinegate dodawał też odrobinę mięty… by mieszanka była smaczniejsza. Kensington Gore po pewnym czasie trafiło także do wielkiego kina i było wykorzystane np. w Lśnieniu. Pamiętacie wiadra krwi wypływające z windy? To właśnie był zabarwiony na czerwono syrop trzcinowy. Ponadto, już po śmierci Tinegate’a, nazwa ta przyjęła się w środowisku jako popularne określenie wszelkich rodzajów sztucznej krwi. No url Od tamtego czasu formuły sztucznej krwi w kinematografii wcale znacząco się nie zmieniły. Pojawiają się pewne wariacje (np. powodujące, że przepis Smitha nie jest trujący), ale generalnie nadal filmowcy obracają się w ramach tych samych surowców – zresztą w sieci można znaleźć dziesiątki przepisów wykorzystujących produkty dostępne w każdym większym sklepie. Po co zmieniać coś, co doskonale się sprawdza i wygląda realistycznie? Zresztą znacznie więcej można osiągnąć obecnie dzięki technice samego procesu filmowania: nakładanie filtrów, oświetlenie i cyfrowa obróbka obrazu potrafią zdziałać cuda, nawet jeśli bazowy efekt wykorzystany na planie nie spełniał wszystkich oczekiwań. Często w filmie wykorzystuje się różne rodzaje krwi, w zależności od potrzeb i charakterystyki sceny. Nie bez znaczenia jest także wizja reżysera: Quentin Tarantino w słynnej scenie walki z Kill Billa 1 uparł się, by wykorzystać substancję („krew samurajów”), która była używana w filmie Zemsta (Bao chou) w reżyserii Cheh Changa z 1970 roku. Zużył jej podobno blisko 400 litrów. Oczywiście specjaliści od charakteryzacji nie muszą obecnie mieszać samodzielnie składników - istnieje cały przemysł specjalizujący się w tworzeniu sztucznej krwi. Ponoć najlepsza dostępna na rynku tworzona jest na bazie alkoholu i kosztuje, bagatela, około 60 dolarów za pół litra. Jeśli chce się zrobić naprawdę krwawą scenę, to trzeba w budżecie uwzględnić na to odpowiednią kwotę. Coraz większe znaczenie w ostatnich latach nabiera komputerowe kreowanie ekranowej krwi. Na przykład w Niezniszczalnych 2 każda kropla została wygenerowana cyfrowo. Podobnie było w scenie z Wrogów publicznych, gdzie postrzelenie w głowę Johnny’ego Deppa odbyło się bez konieczności nakładania na aktora charakteryzacji. Filmowi twórcy cenią sobie „czystość” tego rozwiązania; David Fincher na przykład stwierdził, że woli krew w wersji CGI, bo pozwala mu kręcić dubla za dublem bez konieczności czekania na wyczyszczenie planu i ponowną charakteryzację. Filmy The Revenant oraz The Hateful Eight stosowały mieszankę praktycznego wykorzystywania sztucznej krwi i tworzenia jej efektami komputerowymi. No url W większości współczesnych filmów są stosowane oba rozwiązania, w zależności od potrzeb. Mają one także swoje wady – za przykład niech posłużą dwie ekranizacje Carrie. Wspominając film z 1976 roku, Sissy Spacek powiedziała, że kiedy zbliżyła się za blisko ognia, gdy była pokryta krwią, to ta zaczęła się karmelizować – w efekcie poczuła się jak… pieczone jabłko. Natomiast wersji z 2013 roku fani zarzucali, że stworzona komputerowo krew miała nierealistyczny wygląd (w ruchu i barwie). Pozostaje więc jedynie dalej pracować nad technikami tworzenia sztucznej krwi, dostosowywaniem rozwiązań do aktualnych potrzeb. A to wszystko po to, byśmy mogli się jeszcze bardziej bać i odnosić wrażenie większego realizmu.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj