Walki na miecze świetlne lepsze w sequelach

Bardzo ważnym elementem Gwiezdnych Wojen są sekwencje akcji. Zarówno w bitwach na ziemi, jak i w powietrzu i kosmosie, to co charakteryzuje oryginalną trylogię, to odpowiednia dramaturgia i rozmach. By dorównać jej, prequele i sequele próbowały różnych środków, z lepszym i gorszym skutkiem. George Lucas zdecydował się na odważną decyzję, by z rycerzy Jedi i użytkowników ciemnej strony Mocy, stworzyć nieludzko potężnych herosów, wyćwiczonych w walce wręcz do tego stopnia, że pojedynki na miecze świetlne w prequelach przypominają balet. Bohaterowie dosłownie tańczą z wrogami, robiąc piruety, salta i wywijając bronią dookoła siebie w sposób mechaniczny, któremu brakuje spontaniczności, elementów przypadku i ładunku emocjonalnego. W efekcie, walki, które zaprojektowane zostały tak by być maksymalnie spektakularnymi, są zwyczajnie nudne i nieangażujące, a ich montaż niejednokrotnie wywołuje konsternację. Dobrym tego przykładem jest starcie Anakina i Obi-Wana z Hrabią Dooku w Ataku klonów, zmieniające się w długą serię zbliżeń na twarze postaci, na których obliczach odbijają się rozbłyski mieczy świetlnych. Apogeum zostaje osiągnięte w finale Zemsty Sithów, gdy Anakin toczy bój z Obi-Wanem na powierzchni rzeki pełnej lawy, a w tle niemal cały świat wali im się na głowy. Taka scena nie ma prawa działać, gdy bohaterowie mają włączony tryb nieśmiertelności. Czasem mniej znaczy więcej. Pewnie dlatego J.J. Abrams przywrócił w Przebudzeniu mocy intymność walk na miecze świetlne, które w końcu wyglądają jak spontaniczny i surowy pojedynek na śmierć i życie, a nie wyuczona na pamięć choreografia. Finał Ostatniego Jedi, choć będąc ścisłym, nie jest stricte pojedynkiem na miecze, skonstruowany jest tak dobrze pod kątem dramaturgicznym i wizualnym, że staje się najlepszą sekwencją w całej nowej trylogii, która w odróżnieniu od wszystkiego, co widzimy w prequelach, trzyma w napięciu. Ale nie wszystko w sequelach dorównuje jakością tej scenie; starcie Kylo Rena i Rey w sali tronowej Snoke’a, choć wygląda naprawdę dobrze, gdy mu się dokładnie przyjrzeć, jest sztuczne i kiepsko zaprojektowane pod kątem choreografii. Walkom w Skywalker. Odrodzenie bliżej zaś do tych z prequeli, bo choć nie są tak bardzo rozbuchane, w podobny sposób nie wciągają. Dużym błędem popełnionym przez Lucasa była decyzja o zastosowaniu bitewnych droidów jako mięsa armatniego dla doskonale wyszkolonych Jedi; w efekcie każda scena akcji pozbawiona jest grama napięcia. Obi-Wan, Qui-Gon i Anakin wchodzą w droidy jak ciepły nóż w masło, odbijając każdy strzał, przewracając je mocą jak kukły i tnąc niemal z zamkniętymi oczami i bez wysiłku. To sprawia, że większość scen akcji zmienia się w serię czerwono, niebiesko, zielonych błysków, na które reaguję wzruszeniem ramion, ponieważ nie istnieją w nich ani stawki ani zagrożenie. Grzechem sequeli jest za to powtarzalność sekwencji z Sokołem Millenium, który w każdej z trzech części nowej trylogii ucieka w wąskiej przestrzeni jakiegoś korytarza przed trzema myśliwcami Najwyższego Porządku, w niemal bliźniaczych scenach. Powtórki z rozrywki nie bawią, dlatego też tak jałowo wypada finał Przebudzenia mocy, gdy po raz trzeci z rzędu oglądamy zniszczenie kolejnej wariacji Gwiazdy Śmierci oraz finał Skywalker. Odrodzenie, kiedy to ponownie los całej floty wroga, uzależniony jest od jednego urządzenia, które rebelianci muszą zniszczyć, a pokonany wcześniej arcywróg powrócił do życia. Jeżeli zamysłem Lucasa było, aby filmy Star Wars się rymowały, to Disney poszedł już w rymy częstochowskie. Akcja niestety nie jest mocną stroną żadnej z nowych trylogii, a ta disneyowska w dodatku blednie przy konkurencji z ich własnej stajni, czyli Marvela. Wystarczy przypomnieć sobie sceny z dwóch ostatnich części Avengers i wyobrazić coś o podobnej skali w Star Wars, by zobaczyć, jak bardzo ten potencjał został niewykorzystany przez Lucasa i przez Disneya. Ale to nie jest moim zdaniem najważniejsze. Dla mnie, największa siła i magia klasycznych Gwiezdnych Wojen tkwi w ich postaciach i fantastycznie dobranych do ról aktorach.
fot. Lucasfilm
+10 więcej

Aktorskie starcie trylogii

O drewnianym aktorstwie w prequelach, głównie za sprawą Haydena Christensena powiedziano już wszystko, nie ma więc sensu ponownie dobijać tego konia, bo jaki on jest, każdy widzi. Gorsza jest dla mnie decyzja George’a Lucasa, by przedstawić Dartha Vadera w postaci ośmioletniego Anakina Skywalkera. To jedna z najbardziej kontrowersyjnych decyzji, jakie podjął, która przysporzyła mu wielu wrogów. Ja również nie zaliczam się do jej fanów. To zabieg zbędny, nadal denerwujący i chyba nie trzeba geniusza, by stwierdzić, że trylogia prequeli owszem, powinna rozpocząć się od młodego Anakina, ale już nastolatka w szkole Jedi, nie małego chłopczyka, który wygłasza swoje sentencje z gracją szkolnego kółka teatralnego. Dlatego też, choć czas mija, ja nadal nie mogę przekonać się do Mrocznego widma. Dorosły Anakin w Ataku klonów i Zemście Sithów jest ciekawszy, ale niestety, tak jak wszystkie role w Epizodach od I do III, kiepsko napisany. Dialogi o piasku z Padme przeszły już do legendy, ale muszę przyznać, że oglądane po raz enty,  z pełną świadomością tego, jak bardzo są złe, potrafią nawet nieźle ubawić. Gdy przymknie się oko na te najbardziej kuriozalne, nie ma tragedii, mogę więc zaryzykować śmiałą teorię, że prequele albo dobrze się pod tym kątem zestarzały, albo na tle współczesnych filmów akcji nie odstają tak mocno jak kiedyś. To z kolei nie świadczy za dobrze o współczesnych filmach akcji. Większym problemem są raczej mało ciekawi bohaterowie. Anakin, Padme, Qui-Gon czy Mace Windu to postacie równie nudno napisane, co zagrane. Pozbawieni emocji kosmiczni mnisi i monarchowie to nie jest idealny materiał na film przygodowy. Najlepiej wypadają Obi-Wan i Palpatine, który zdecydowanie wyróżnia się i wręcz wybornie bawi, będąc tak bardzo złym i złowieszczym, jak to tylko możliwe. Na drugim spektrum znajduje się on...tak, właśnie on. Jar Jar Binks. Naiwnie myślałem, że czas skruszy moją niechęć do tej postaci; niestety to wciąż tak samo idiotyczny, kuriozalny i wyjęty prosto z kreskówki głupek, który nie wnosi nic do fabuły Mrocznego Widma, oprócz ciągłego irytowania widza. Epizod I mógłby się obejść bez niego i chyba nikt by nad tym nie zapłakał. Ja na pewno nie. Trzonem trylogii prequeli powinna być przyjaźń Kenobiego i Skywalkera, wiarygodnie napisana i przedstawiona na ekranie. Zamiast tego dostajemy jedynie ekspozycję, gdy nasi bohaterowie wspominają jakieś wydarzenie z przeszłości, jedną z wielu wspólnych przygód, którą musimy sobie wyobrazić, a która zapewne byłaby znacznie ciekawsza, niż to, co ostatecznie oglądamy. W tej układance brakuje najważniejszych elementów, które ich przyjaźń by uwiarygodniły, dlatego gdy w finale Zemsty Sithów, Obi-Wan krzyczy do okaleczonego Anakina „Byłeś moim bratem, kochałem cię”, jako widz kompletnie tego nie odczuwam. Lucas był zbyt pochłonięty nowinkami technologicznymi, podczas gdy właśnie na swoich antagonistach powinien być najbardziej skupiony w procesie twórczym, dokładnie tak, jak w przypadku klasycznej trylogii. Dla kontrastu, bohaterowie w Przebudzeniu mocy są pełni młodzieńczego wigoru, a chemia pomiędzy Rey i Finnem oraz Finnem i Poe jest widoczna gołym okiem. Dużym plusem jest oczywiście powrót oryginalnych postaci, z których najjaśniej świeci Luke Skywalker, ale dla mnie, to konflikt Kylo Rena i jego emocjonalne rozchwianie oraz nieprzewidywalność zachowania, są najciekawszym co ma do zaoferowania trylogia Disneya. Aktorstwo jest też zdecydowanie na wyższym poziomie w sequelach, dlatego w całokształcie ich bohaterowie wypadają lepiej... do czasu. Skywalker. Odrodzenie wyrządza im krzywdę, traktując po macoszemu, za szybko kończąc wątki i odwracając intrygujące decyzje podjęte przez Riana Johnsona. Przyjaźń Rey, Finna i Poe nie jest już tak wiarygodna jak w Epizodzie VII, a logiczny kierunek, w jakim podążali Kylo Ren i Rey, zostaje zachwiany, sprawiając, że protagonistka i główna bohaterka nowej trylogii, staje się jej największym problemem. Rey to postać sympatyczna i łatwo ją polubić, ale zbyt idealna, by dało się z nią empatycznie połączyć, kibicować i drżeć o jej los. Wychodzi jej wszystko od początku, praktycznie nie popełnia błędów i jest niepokonana, a w Epizodzie IX potrafi nawet leczyć i wskrzeszać ludzi mocą, czego nie umieli ani Anakin, ani Palpatine, ani nawet mistrz Yoda. To dopiero ironia losu. Na przestrzeni trzech filmów obserwujemy tylko i wyłącznie jej wzrost siły, z poziomu już i tak wysokiego na samym starcie. W jej historii brakuje tak bardzo potrzebnych porażek, trudu i momentów prawdziwego zwątpienia, tych wszystkich elementów, które sprawiają, że widz naprawdę może z postacią sympatyzować. Wszystkie błędy popełnione w wykreowaniu postaci Rey, odbijają się czkawką jej twórcom w Skywalker. Odrodzenie, kiedy mierzy się ona z Kylo Renem otoczona epickimi falami. Rey nie może przegrać, to jasne jak słońce po wcześniejszej scenie, która sugeruje śmierć Chewbacki, by po chwili pokazać go całego i zdrowego. Dlatego też, gdy Kylo Ren otrzymuje cios mieczem od Rey, a chwilę potem zostaje uzdrowiony, cała dramaturgia filmu sypie się jak domek z kart, a gdy w ostatecznej konfrontacji Rey mierzy się z Imperatorem, ponownie nie może przegrać i ani przez moment się o to nie martwię, a cała przyjemność, jaką mógłbym odnieść z tej potyczki, pryska. To w końcu tylko kolejny zły do odhaczenia, do tego taki, który już został wcześniej pokonany. W ogólnym rozrachunku, ani prequele ani sequele nie były w stanie w pełni i do samego końca dostarczyć równie wspaniałych postaci co klasyczna trylogia. W zasadzie jedyną stałą jest równy poziom występów R2-D2 i C-3PO na przestrzeni całej sagi i fantastyczna muzyka Johna Williamsa. Sequele popełniły błędy rozrzucania swoich bohaterów losowo po szachownicy, żonglując ich osobowościami, prequele zaś poświęciły ich rozwojowi za mało czasu, czego najlepszym przykładem jest serial animowany Wojny Klonów, w którym interakcja Anakina i Obi-Wana jest przyjaźnią, której tak bardzo brakowało w filmach. Tak jak wspominałem na początku, prawdziwy wpływ trylogii Disneya na popkulturę i widzów będziemy mogli ocenić za kilka lat, ale tu i teraz możemy dokonać ostatecznego rozrachunku,  gdy już cała saga (podobno) została  zakończona. We mnie, fanie klasycznej trylogii, do której zawsze wracam, na pewno nastąpiła zmiana po obejrzeniu prequeli. Nie żywię już do nich tak dużej niechęci jak kiedyś, i choć do Mrocznego widma już raczej nigdy się nie przekonam, Atak klonów mogę traktować jako guilty pleasure, a Zemstę Sithów jako naprawdę niezłe Star Wars. Doceniam wiele rozwiązań, które zostały w nich podjęte, nawet pomimo tak wielu wad. Czy jest w tym zasługa sequeli? Na pewno, choć z ich perspektywy to raczej niedźwiedzia przysługa, którą Disney wyrządził sam sobie. Ostatni Jedi pewnie nie przestanie być moją czwartą ulubioną częścią, zaraz za Powrotem Jedi na trzecim, Nową nadzieją na drugim i znajdującym się od zawsze na podium Imperium kontratakuje, ale to dzięki tym ponownym seansom, mogę nieco zmienić hierarchię wartości i umieścić Zemstę Sithów na miejscu piątym, które przejęła po znajdującym się tam wcześniej Przebudzeniu mocy – ono spada na miejsce szóste. Porównanie nowych trylogii nie jest więc jednoznaczne. Nie mogę z czystym sumieniem przyznać zwycięstwa jednej lub drugiej, bo w obu znajdują się elementy wspaniałe i elementy słabe. Czy szala przechyla się mocniej w jedną ze stron? Nadal najbliżej mi do Ostatniego Jedi i Przebudzenia Mocy, wciąż nie zdecydowałem jednak czy wolę Skywalkera. Odrodzenie czy Atak klonów – wiem tylko, że do ponownego seansu Mrocznego widma nie dam się zmusić nawet torturami. Największym wygranym mojego eksperymentu zostaje więc Zemsta Sithów, film do którego nabrałem nowego szacunku. Nie jest to jeszcze miłość, ale na pewno dobry początek.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj