Filmowe uniwersum DC już od roku płynie na fali wznoszącej wytworzonej przez Aquamana, a dla będącego po niemałych przejściach komiksowego giganta to jak cała wieczność. Shazam i Joker utrzymały zwycięską passę, która dla Warner Bros. może stać się nową normą. Na horyzoncie majaczą już kolejne projekty, przyszłość DC maluje się w różnorodnych barwach, ale w tej układance brakuje jednego elementu. Supermana.
Superman jest protoplastą wszystkich herosów komiksowych, w panteonie greckim byłby Zeusem, bogiem ojcem, którego wizerunek i posiadane moce dały początek zupełnie nowej mitologii XX wieku – superbohaterom. Emblemat rozpoznawczy na piersi, peleryna, jaskrawe kolory, nieludzka siła, umiejętność latania i niepowstrzymane dążenie do czynienia dobra i walki ze złem, to stosowany od lat 30 szablon, uniwersalny wizerunek klasycznego superbohatera, rozpoznawalny na całym świecie, w każdej niemal kulturze, a jego prekursorem był właśnie Superman. Wydawałoby się, że tak legendarna postać to samograj dla każdego twórcy filmowego, lecz rzeczywistość jest zgoła inna. Człowiek ze Stali od lat 80. ma problem z występami na dużym ekranie, tak naprawdę tylko jego pierwsza solowa przygoda w reżyserii Richarda Donnera była wielkim hitem, zarabiając w 1978 roku 300 milionów dolarów na całym świecie, co po uwzględnieniu inflacji, dałoby dziś ponad miliard dolarów. Superman był pierwszym blockbusterem w dzisiejszym tego słowa rozumieniu, z doborową obsadą i rewolucyjnymi jak na tamte czasy efektami specjalnymi. Hasło na plakacie promocyjnym brzmiało „Uwierzysz, że człowiek potrafi latać” i dokładnie tak się stało – ludzie uwierzyli w Supermana, który trzy lata po zakończeniu wojny w Wietnamie wlał do serc i dusz Amerykanów nieco optymizmu i prostolinijnego postrzegania świata. Doskonale dobrany do roli Christopher Reeve, fantastyczny soundtrack Johna Williamsa, ambitny scenariusz napisany m.in. przez Mario Puzo – wszystko było na swoim miejscu. Superman II z 1980, choć zarobił o 200 milionów USD mniej, spotkał się raczej z ciepłym przyjęciem, jednak 3 lata później ani siła marki, ani uśmiech Christophera Reeve’a nie były w stanie zaciągnąć widzów do kin na Supermana III, a jego niesławna czwarta i ostatnia część w zasadzie zabiła w 1987 roku Ostatniego Syna Kryptona na prawie 20 lat. Czasy się zmieniły, a ówczesna publiczność nie czuła już nostalgii do latającego harcerza w czerwonej pelerynie. Na przełomie lat 80. i 90. w modzie były brutalniejsze i mroczniejsze historie, a w świecie superbohaterów nowym królem został Batman od Tima Burtona. Podczas gdy Mroczny Rycerz o twarzy Michaela Keatona święcił triumfy na srebrnym ekranie, studio Warner Bros. bezskutecznie starało się wskrzesić Człowieka Jutra.
Jednej z pierwszych prób podjął się w 1996 roku sam Tim Burton, który miał bardzo ambitny i nowatorski plan na film pod tytułem Superman Lives, z perspektywy czasu dość kontrowersyjny – jego tytułowy bohater miał wrócić na Ziemię, umrzeć, po czym zmartwychwstać, niczym w najlepiej sprzedającej się w latach 90. historii komiksowej Śmierć Supermana. Kal-El miał tu mieć długie włosy i nosić mieniący się neonowymi barwami futurystyczny pancerz, a aktorem według Burtona idealnym do dzierżenia czerwonej peleryny był nie kto inny, tylko Nicolas Cage. Odważna wizualnie produkcja w stylistyce mrocznego science fiction nigdy jednak nie powstała przez ogromny chaos na etapie przedprodukcji, związany głównie z ciągłym zmienianiem scenariusza. Na początku obecnego wieku pojawiła się kolejna koncepcja filmowa, tym razem był to Superman: Flyby pióra J.J. Abramsa, mocno mieszający w komiksowym pierwowzorze scenariusz, który okazał się jeszcze jednym projektem skazanym na niebyt. Kandydatami na reżyserów byli Brett Ratner i McG, do tytułowej roli pod uwagę brani byli Paul Walker, Ashton Kutcher i Henry Cavill, do roli Lois Lane chociażby Scarlett Johansson, z kolei Lexem Luthorem mogli zostać Johnny Depp i Ralph Fiennes; tak jak w przypadku Superman Lives, z planów nie zostało nic, skrypt Abramsa nie został użyty, a dopiero w 2006 roku powstał nostalgiczny Superman: Powrót w reżyserii Bryana Singera, hołd dla filmu Richarda Donnera będący jego duchową kontynuacją, z Brandonem Routhem w roli głównej.
Film zarobił na świecie 391 milionów USD, plasując się na 8. miejscu w światowym rocznym zestawieniu box office i na 5. w amerykańskim, co normalnie byłoby dobrym wynikiem, gdyby nie kolosalny budżet wynoszący 270 milionów dolarów. Dla porównania zajmujący pierwsze miejsce Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka, przy łącznym zarobku ponad miliarda dolarów, kosztowali 225 milionów. Co tak mocno nadwyrężyło budżet Superman: Powrót do dziś pozostaje zagadką. W trwającym prawie 2,5 godziny filmie, sekwencji akcji jest jak na lekarstwo - w pamięć zapadają jedynie dwie sceny. Pierwsza to wyglądające nadal imponująco ratowanie promu kosmicznego i spadającego samolotu, wraz z epickim lądowaniem na boisku do gry w baseball; w drugiej Superman łapie w locie potężną metalową kulę z logiem Daily Planet, bezpiecznie sprowadzając ją na ziemię. Obie sceny są typowo supermanowe, do tego naprawdę dobrze nakręcone i spektakularne, ale giną w powolnym tempie filmu, w którym przez większość czasu Superman z melancholijną miną unosi się nad miastem lub podgląda Lois Lane. Jak na blockbuster za ćwierć miliarda dolarów, Superman: Powrót jest bardzo spokojny i oszczędny w budowaniu emocji, podobnie jak i sam główny bohater. Brandon Routh ma odpowiednią aparycję i wygląda świetnie w kostiumie, ale nie jest w stanie wykrzesać z siebie odpowiedniej energii; jego Clark jest zamyślony i nieobecny, jego Superman milczący i zdystansowany. To nie byłoby problemem, wszak każdy bohater może się zmieniać i ewoluować tak, jak wymaga tego historia, a Superman: Powrót stworzył odpowiednie podwaliny pod kontynuację, która niestety nigdy nie powstała, przekreślając tym samym szanse na spotkanie Supermana Routha i Batmana Bale’a we wspólnym filmie. Dlaczego tak się stało, skoro zarobek nie był fatalny, a krytycy nie byli dla filmu brutalni? Co odróżnia mającą premierę rok wcześniej produkcję Batman - Początek, która zarobiła bardzo podobną sumę, od produkcji Bryana Singera? Kierunek.
Podczas gdy Christopher Nolan był skupiony na zaprezentowaniu współczesnej widowni nowego Batmana osadzonego w XXI wieku, Singer chciał przywrócić światu nostalgicznego Supermana prosto z lat 80., stosując styl i techniki rodem z filmu Richarda Donnera. Bohaterowie porozumiewali się przestarzałym językiem, operowali staromodnym humorem i byli mocno przerysowani - prym wiódł tu Kevin Spacey, którego Lex Luthor przypominał swoim zachowaniem i fantastycznie absurdalnym planem złoczyńców wyjętych prosto z Bondów ery Seana Connery'ego; brakowało mu tylko kota, choć tego zastępowała równie przerysowana pomagierka o imieniu Kitty. To archaiczne podejście do mitologii Supermana sprawiło, że film stał w rozkroku, nie wiedząc czy chce być świeżą inkarnacją dla nowego widza, czy podróżą do świata retro. Wizja Bryana Singera odbiła się od widowni roku 2006 pomimo wielu ciekawych pomysłów które reżyser zaproponował i próby pokazania ludzkiej strony Supermana; coś, co mogło działać świetnie na papierze, zostało zaprezentowane na ekranie w sposób zbyt zimny, by widz mógł połączyć się empatycznie z Supermanem i odczuć jego samotność i zwątpienie. Elementy były obecne, ale zostały połączone ze sobą w nieodpowiedni sposób.
Dekadę później tę niewykorzystaną układankę postanowili odkurzyć Christopher Nolan i David S. Goyer. Podczas prac nad scenariuszem do Mroczny Rycerz Powstaje obaj panowie postanowili zrobić sobie przerwę, podczas której Goyer wpadł na pomysł zrewidowania genezy Supermana w sposób odpowiedni dla współczesnego widza. Efektem ich współpracy był Człowiek ze stali, a reżyserem, którego Nolan widział za sterami projektu, był Zack Snyder; zebrał on imponującą obsadę, ale jego największym skarbem okazał się wtedy jeszcze mało znany Henry Cavill, wyglądający jak żywy panel komiksowy narysowany przez Jima Lee. Snyder zastosował podejście odwrotne do Bryana Singera, koncepcję opartą na jednym pytaniu – jak ludzkość zareagowała by na pojawienie się Supermana? Nie ubarwiając i nie stosując filtra komiksowego, nierealistycznego i przerysowanego otoczenia, raczej wrzucając w pełen brudu i zła świat XXI wieku, który otacza nas na co dzień. Nowy Superman nie przypominał ani wersji Donnera, ani Singera, nie ściągał uśmiechnięty kotów z drzew, był poważny i zbyt zajęty zastanawianiem się, gdzie jest jego miejsce, rozdarty pomiędzy nieistniejącą już planetą, z której pochodził, i rasą, której był ostatnim przedstawicielem, a jego nową rodziną z Kansas, dla której chciał być człowiekiem. Cavill w odróżnieniu od Reeve’a wniósł do roli trochę ostrzejszych krawędzi, od Routha odróżniał go z kolei większy zakres pokazywanych emocji i ekspresji. Był też potężnie zbudowany. Superman stał się bardziej ludzki, reagujący na sytuacje i koleje losu tak jak każdy z nas mógłby zareagować. Akcja była też bardziej dynamiczna i angażująca, dla niektórych destrukcja Metropolis w finale filmu była aż zbyt duża, ale nowa wizja zdecydowanie bardziej przemówiła do widzów, przynosząc drugi najlepszy wynik finansowy od czasu pierwszego Supermana w postaci 668 milionów dolarów.
Nie wszyscy jednak byli zadowoleni, krytykując twórców za to XXI-wieczne podejście do postaci Supermana, wytykając im, że heros uratował w filmie za mało ludzi, zbyt rzadko się uśmiechał, był zbyt nieokiełznany, a swoim działaniem doprowadził do śmierci tysięcy ludzi. Konsekwencje owych czynów są głównym tematem kontynuacji Człowieka ze stali, kontrowersyjnego Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, który znacznie mocniej rozwija rzuconą w filmie Bryana Singera przez Lexa Luthora myśl o tym, że Superman jest bogiem, który nie dzieli się z ludzkością swoją mocą. Luthor w wersji Jessego Eisenberga choć wciąż groteskowy, w odróżnieniu od Kevina Spacey był młodszą i bardziej modernistyczną wersją tego klasycznego złoczyńcy. Postrzegał Supermana jako fałszywego idola, którego on, współczesny Prometeusz, musi oczernić i zniszczyć w oczach reszty ludzkości, zdając sobie sprawę, że nie jest w stanie zranić go fizycznie. Batman z kolei widział w Supermanie wroga, niebezpieczną istotę z kosmosu, której nie sposób kontrolować, broń zbyt ryzykowną, by mogła istnieć, personifikując cały swój gniew i bezsilność na jego postaci. W końcu pragnienie obu spełnia się, nawet jeżeli jeden z nich wolałby cofnąć czas i zmienić bieg wydarzeń – Superman oddaje własne życie w obronie ludzkości, otwierając tym samym oczy nienawidzącym go masom, których jedna część paliła jego kukły, a druga codziennie w mediach zadawała pytanie, czy powinien istnieć.
To pytanie wraca dziś jak bumerang - czy Superman powinien istnieć w przestrzeni filmowej? Czy jest potrzebny, czy widzowie są nim zainteresowani, a jeśli tak, to w jakiej formie? Czy powinien być bliższy temu, jak przedstawił go Richard Donner na przełomie lat 80., czy taki, jakim stworzył go Zack Snyder? Czy podejście retro i kierunek Bryana Singera to dobra droga, czy też kluczem jest pozostanie w realistycznym, dzisiejszym świecie? Jaka jest rola Supermana w obecnej rzeczywistości? Jedni twierdzą, że to bohater przestarzały, z którego nie da się wycisnąć już żadnej ciekawej historii, zbyt potężny i idealny, przez co nieciekawy. Inni widzą w nim bohatera ikonicznego, jeden z filarów uniwersum DC, bez którego nie może ono istnieć w swojej pełnej formie, symbolizującego nadzieję, tak bardzo potrzebnego w mrocznych i trudnych czasach. Problem w tym, że nawet zwolennicy Supermana mają sprzeczne opinie na temat tego, jak powinien on zostać przeniesiony z kart komiksów na duży ekran.