O przygotowaniach do roli nauczyciela WF, dobieraniu ról i serialach, które ogląda, opowiada Łukasz Simlat, występujący w serialu Canal+ pt. Belfer.
Kamil Śmiałkowski: Jesteśmy już po dwóch odcinkach serialu Belfer. Trzeba przyznać, że pana postać została nieźle zarysowana. Można więc spytać – co spowodowało, że przyjął pan rolę prowincjonalnego nauczyciela WF w takiej opowieści?
Łukasz Simlat: W pana pytaniu jest już sporo odpowiedzi. Bo użył pan słowa „prowincjonalnego”, a mnie cieszyło w tym scenariuszu, że ta cała kryminalna opowieść jest wreszcie wyniesiona poza obręb ogranej już ze wszystkich stron Warszawy. Że ktoś się na to odważył. Bo przecież cały świat jest ciekawy. I ludzie, którzy nas tam gdzieś otaczają.
Spodobało mi się też złamanie w tym bohaterze – nie będę bardziej zdradzał, co tam dalej będzie, ale sztampa, która idzie za tą postacią od początku, wyobrażenie jego prostolinijności, będzie z czasem złamane. I to mnie zaciekawiło. Jest tu taka tajemnica, które lubię.
A czy sam w którymś momencie swego życia myślał pan by zostać nauczycielem?
Nauczycielem czego?
No nie wiem. Są różne opcje.
Jeśli myśleć o nauczaniu, to tylko w obrębie własnej profesji - kiedyś miałem nawet taką propozycję, ale nie odważyłem się. Bo to właśnie wymaga sporo odwagi, podobnie jak reżyserowanie, czyli branie pod swe skrzydła innych. To duże wyzwanie i na razie nie stać mnie na to, nie uważam, że mam tak dużo do powiedzenia, by ludziom zawracać głowę. Nie wiem czy to skromność, czy niedowartościowanie, nie potrafię tego nazwać, ale na razie nie.
A przygotowując się do roli w Belfrze wystarczył scenariusz i wspomnienia, czy jednak robił pan jakiś research, by zobaczyć jak wygląda dziś bycie nauczycielem?
Ja zawsze lubię otaczać się różnymi materiałami – pomagają mi w otwieraniu różnych sposobów myślenia w obrębie danej postaci. Tu, powiem szczerze, że materiałów nie znalazłem i najmocniej korzystałem z własnego wyobrażenia i wspomnień, czyli tego, jak pamiętam wszystkich wuefistów, jakich minąłem na swej drodze w wielu różnych szkołach. Tym razem nie potrzebowałem też wielkiego researchu, bo ten scenariusz nie pokazywał zbyt wielu technik pracy tego wuefisty. Było to więc zbędne. Skupiłem się raczej na próbie stworzenia takiego sztampowego bohatera, który z czasem zaskakuje widza. Bo jakieś zupełnie inne życie ciągnie się za nim, coś z przeszłości zaczyna pokutować (tu nie mogę za dużo zdradzać co), gdzieś tam okazuje się, że ten bohater pała się zajęciem, które zupełnie nas zaskakuje, więc będzie się działo. A do samego wuefu wystarczyły wspomnienia i scenariusz.
Ponoć długo nie zdradzano wam – obsadzie, kto tak naprawdę zabił. Były wręcz zakłady o to, kto ostatecznie okaże się czarnym charakterem. Brał pan w tym udział?
W zakładach nie brałem udziału. Wiem, że były, ale już nawet nie pamiętam, kto wygrał. A co do tego, kto zabił. Ja nie wiem do dziś. Bo...
Nie oglądał pan ostatniego odcinka.
Chyba jeszcze nikt go nie oglądał. Ale ja też po prostu nie brałem w nim udziału – tyle mogę powiedzieć, za dużo nie zdradzając. A scenariusz do finału widzieli tylko ci, którzy pracowali przy ostatnim odcinku, a i to chyba nie w całości, a tylko sceny w których brali udział. Pewnie Maciek Stuhr wie, kto zabił, może jeszcze kilka osób, ale ja wciąż jestem ciekawy. Wcześniej w trakcie kręcenia naprawdę się nad tym zastanawiałem i pamiętam jak w którymś momencie powiedziałem: „Hej, słuchajcie, ale żeby się nie okazało, że to ja zabiłem, bo mnie taki bohater kompletnie nie jest do niczego potrzebny w portfolio.” Bo przecież wiadomo, że każdy sobie wybiera te role indywidualnie i kreuje swoją drogę twórczą. To wszystko zależy od tego, co aktorowi jest potrzebne, albo co go ciekawi, albo czego jeszcze nie grał.
Skręcił pan w świetny temat. Jak to jest z tym dobieraniem ról. Tu serial mocno komercyjny, po drugiej stronie dopiero co Zjednoczone stany miłości i nagroda za drugoplanową rolę w Gdyni. Świetnie pan balansuje między kinem artystycznym a komercyjnym. Więc jak pan wybiera w czym zagra?
To już ten etap w życiu, gdy patrzę na warstwę scenariuszową. Jeśli czytając jakiś materiał otwieram sobie świat, który składa się w jakąś całość, widzę potencjał, mam bohatera, nad którym warto się pokłonić, albo jest szansa tak jakoś go złamać, by był ciekawy i przyciągał uwagę widza (nawet gdy jest na drugim planie, jak tu w
Belfrze), to przyjmuję rolę. Ale też nie należę do osób, które mogą przebierać w scenariuszach, nie należę do aktorów, którzy mogą pozwalać sobie na zbytnie odrzucanie. Choć zdarza mi się, bo przecież jeśli nie rezonuję z danym materiałem to oszustwem by było brać go na tapetę. Wtedy będzie to zrobione co najwyżej – jak to mówimy – po literach. A chodzi o to, by to, co zapisane, było bazą wyjściową i dało się wyskoczyć trochę dalej i zaskoczyć widza. Szukam światów, które zawiodą mnie w rejony dla mnie nieznane. Staram się. Czasem biorę jakiś materiał i mówię sobie – fajna postać, takiego bohatera jeszcze nie grałem, jeszcze nikt nie napisał scenariusza o kimś takim - ale są luki, nie za sprawnie jest to przeprowadzone. Wtedy staram się pomóc, partycypować w tej kreacji, nanosić swoje korekty, tworzyć wspólnie. Razem z reżyserem stworzyć coś jak najlepszego.
I w którym miejscu pan jest? Jak się ma polska kinematografia do pana potrzeb i marzeń? Jest dobrze, czy wciąż pan czeka na te najlepsze role?
Każdy aktor czeka. Na tym polega nasz zawód. Nie kończy się tu i teraz bieżącą rolą, ale zawsze jest pytaniem: co dalej? Ten zawód jest narkotykiem. Ten rodzaj adrenaliny, jakaś niewiadoma wpisana w ten zawód - pytanie co się zdarzy za chwilę, a jak się już zdarzy, to co z tego wyniknie i gdzie nas to poprowadzi - to jak chodzenie po polu minowym, to uzależnienie.
W polskim kinie dzieje się coraz lepiej. Ciągle brakuje mi kina gatunkowego. Takiego, gdzie gatunek jest już widoczny w scenariuszu. Tak, jak się bawią Duńczycy, Belgowie, Norwegowie, Szwedzi. Brakuje mi scenarzystów. Umiejętności uchwycenia tego, co istotne w dialogach, nie mówiąc wprost tego, co istotne. W tą właśnie stronę idzie ostatnio dobre kino europejskie. W Polsce w dialogach zawsze powiedziane jest to, o czym chcemy mówić. A tak naprawdę, sądzę, że dobry scenariusz zbudowany jest na zasadzie, że najistotniejsze zawiera się w przerwach między słowami. Chciałbym, by scenarzyści potrafili pisać dialogi pod danych bohaterów, tak by postacie mówiły inaczej. Często mam wrażenie, że wszyscy mówią identycznie. A przecież właśnie na takich różnicach opiera się dobre kino gatunkowe. I tego mi brakuje. Na przykład komedii, tych granych na poważnie. Ale mam nadzieję, że to wszystko jakoś się rozwinie.
A nie pociągała pana nigdy zagranica? Może fajnie by było tam czasem zagrać?
Ja się porozumiem w obcym języku, ale chyba nie na tyle, by nim operować tak dobrze, by tam grać. To moja wielka bolączka, jakiś wielki prywatny zawód w stosunku do samego siebie. Ale myślę, że jest jeszcze czas na wszystko i staram się to nadrabiać. Pracowałem już przy jakichś produkcjach filmowych w Niemczech czy w Szwecji , ale zawsze sprowadzało się to do tego, że grałem Polaka albo Rosjanina. Co też jest jakimś paradoksem, bo musiałem się nauczyć grać po rosyjsku, ale widać łatwiej, bliżej nam do rosyjskiego niż do niemieckiego czy angielskiego.
A jak to jest u pana z serialami. Już odbiorczo. Czy pan ogląda i co?
Przez lata nienawidziłem seriali i przekonałem się do nich jakieś cztery-pięć lat temu. I teraz jestem wielkim fanem tych zachodnich produkcji. Oglądam amerykańskie i europejskie, dużo. Naprawdę dużo. I teraz mam wymieniać tytuły?
Jasne. To w końcu specjalizacja naszego portalu.
Bardzo dużym, dobrym zaskoczeniem był dla mnie duński serial
Bron / Broen, połknąłem wszystkie trzy sezony. Teraz obejrzałem taką koprodukcję amerykańsko-norweską
Lilyhammer – tam jest świetnie, z wyczuciem i z dużym poczuciem humoru wprowadzony amerykański bohater, jak z
The Sopranos, i zderzono to z norweskim graniem komedii na serio - wyszło to świetnie.
Jestem wielkim fanem serialu
Fargo, obu sezonów, już nie mówię o
Breaking Bad,
Rodzinie Soprano i wielu innych tytułach. Ostatnio bardzo zaskoczyła mnie francuska produkcja
Marseille z Gerardem Depardieu, taki rodzaj political fiction. Te wszystkie marvelowskie historie –
Daredevil itp.
Myślę, że to jest moja powinność - oglądanie i próby zrozumienia jak myślą inni ludzie, bo chyba to widać, że film się zatrzymał na jakimś etapie, a seriale wykonały jakąś niebywałą woltę, w mieszaniu tematyk, konwencji, czerpania z różnych źródeł, których film się czasami boi. Trzeba się uczyć, by zrozumieć, że wszystko ewoluuje. Robię to bo mnie to ciekawi, ale też po to, by być na bieżąco zawodowo.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h