W lipcu 2021 roku minie trzydzieści lat od światowej premiery filmu Terminator 2: Dzień Sądu. Nie da się ukryć, że trzy dekady potrafią być dla dzieła kultury dewastujące.
Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, jak wiele tworów tkwi w nierozerwalnej więzi z tym konkretnym wycinkiem czasu, w którym powstały: nie radzą sobie, gdy wyrwać je z kontekstu, nie tylko tego historycznego. Dziś jednak pochylamy się nad obrazem, który mimo upływu lat ogląda się niezmiennie dobrze, bowiem Terminator 2: Dzień sądu to z jednej strony po prostu znakomita rzemieślnicza robota, z drugiej zaś film po części bazujący na wciąż aktualnym lęku przed postępem technologicznym, zagrożeniem ze strony sztucznej inteligencji i wykluczającej człowieka (jego umiejętności i zapotrzebowanie na nie) automatyzacji. Do tego, co okazało się jego esencją, jeszcze wrócimy.
Nazywana technothrillerem część pierwsza opiera się właśnie na zmyślnym operowaniu strachem: na grozie, którą wywołuje poczucie bezsensowności ucieczki przed nieustannym, podążającym za ofiarą zagrożeniem. Mając do dyspozycji niewielki budżet i będąc ograniczonym realizacyjnie, James Cameron polegał przede wszystkim na własnej kreatywności i zaradności, tworząc historię prostą, a jednocześnie przytłaczającą finezyjnie utkaną atmosferą niepokoju. Wykorzystał konwencję horroru... i trafił w punkt – pierwszy Terminator to film szczery, bezpretensjonalny, a przy tym nieoceniony w kontekście rozwoju gatunku science fiction czy kina akcji. Robot zabójca o wizerunku Arnolda Schwarzeneggera wdarł się do panteonu kultowych, najbardziej niebezpiecznych i przerażających (bynajmniej nie za sprawą fizjonomii) postaci kina. Dodajmy, że antyutopijna wizja niedalekiej przyszłości świetnie wpasowywała się w zimnowojenne nastroje.
Niski budżet (6,4 miliona dolarów) nie okazał się zatem przeszkodą: widzowie film pokochali. Zarobił on zresztą blisko 80 milionów dolarów. I choć daleko mu było do rekordów amerykańskiego box office'u, to wyniki były co najmniej imponujące. Sukces sprawił, że Cameron zapragnął stworzyć kontynuację – był gotów stanąć za sterami wkrótce po premierze pierwszej części. Pierwotnie sequel miał opowiadać o walce "złego" terminatora z "dobrym", przy czym w obu miał wcielić się Schwarzenegger. Tymczasem William Wisher podsunął Cameronowi wizję terminatora, który odbywa podróż w czasie, by... chronić nastoletniego Johna Connora. Cameron przyjął tę ideę z otwartymi ramionami i postanowił, że nemezis tego "dobrego" uczyni robota zabójcę nowszej generacji. Dwukrotnie bardziej przerażającego i niebezpiecznego cyborga stworzonego z ciekłego metalu.
Na pełną kapitalizację sukcesu T1 czas przyszedł znacznie później – dopiero po siedmiu latach. Cameron nie miał praw autorskich do Terminatora, połowa z nich należała do wytwórni Hemdale, zaś druga – do Hurd (tę filmowiec sam porzucił). Pierwszej brakowało pieniędzy: Cameronowi już wtedy marzyła się produkcja wysokobudżetowa, przy której powstawaniu reżyser nie musiałby przejmować się irytującymi ograniczeniami, mając możliwość uczynienia z sequela coś znacznie bardziej porywającego, niż oryginał. Wzrosła też gaża Schwarzeneggera, który stał się ikoną kina akcji (Terminator, Conan, Commando, Predator) – z 75 tys. dolarów za część pierwszą aż do 15 milionów, których zażądał za udział w "dwójce". W końcu jednak filmem zainteresowała się inna wytwórnia, Carolco, która odkupiła prawa od Hemdale. Cameron ponownie dogadał się z Hurd i można było działać. Carolco wyłożyło 100 milionów dolarów (warto zauważyć, że wówczas był to najdroższy film w historii). Ojciec serii wykorzystał cały ten czas, by doszlifować scenariusz, w którym mógł położyć większy nacisk na efekty specjalne (sekwencja otwierająca film ma ich więcej, niż cała "jedynka" sumarycznie).
Nieporównywalnie większy budżet w istocie pozwolił Cameronowi zrealizować film niesłychanie widowiskowy, będący też swoistym przełomem w dziedzinie efektów wizualnych. Tu właściwie wszystko było na większą skalę. Obraz wydawał się być zresztą adresowany do masowego widza, w przeciwieństwie do poprzednika, który celował w konkretną publikę, rozmiłowaną w fantastyce naukowej i związanych z nią zagadnieniach. Twórca zrezygnował z (powszechnie docenianej) atmosfery grozy, a po technothrillerze nie pozostał nawet ślad. Mogłoby się wydawać, że wszystkie te decyzje zwiastują kolejny mizerny i niepotrzebny sequel.
A jednak zmiany uczyniły z T2 film o zupełnie innym wydźwięku, nie degradując sequela względem poprzednika. To zaskakujące, ale w filmie – poza warstwą wizualną – kluczowi okazali się... bohaterowie i relacje między nimi. Oto pieczołowicie i w każdym szczególe dopracowane kino akcji zespolono z sentymentalną opowieścią o prawdziwej przyjaźni. Pełnokrwiste postacie (samotna matka, chłopak tęskniący za nigdy niezaznaną ojcowską miłością, w końcu on – znany nam już robot, który nieoczekiwanie zostaje uczłowieczony) i motyw nieprawdopodobnej, ale chwytającej za serce relacji, który wspaniale kontrastuje z nihilizmem świata w tle. I choć sam zamysł fabularny obu części jest dość podobny, wybrzmiewają one zupełnie inaczej, różniąc się choćby konceptami podróży w czasie (w "jedynce" była to zamknięta pętla, a wszystko wracało na swoje miejsce; w "dwójce" czas wychodzi poza tę pętle, a finał dowodzi, że przyszłość można zmienić), ale też – przede wszystkim – rodzajem wygenerowanej atmosfery, poziomem dopracowania scenariusza czy lepiej rozpisanymi charakterami postaci. Warto też pochylić się nad cielesnością, która okazała się siłą estetyki Camerona – reżyser to mistrz zderzania ciał z ich otoczeniem i zabawy działaniem energii kinetycznej. Dorzućmy do tego antagonistę, który przeraża zdecydowanie bardziej niż Arnie w "jedynce", będąc zarazem jego przeciwieństwem. Robert Patrick był szczupły, szybki i zwinny, niepokojący w swoim aktorskim popisie, a wizja nowoczesnej maszyny, która jest w stanie dowolnie zmienić swój kształt, będącej mistrzem asymilacji, niebezpieczniejszej od przerażającego kiedyś T-800, to przepis na "złoczyńcę" nieokreślonego i nieprzewidywalnego, a zatem doskonałego.
Ostatecznie oba filmy to nie tylko jedyne godne uwagi epizody serii, ale też stojące na własnych nogach, pełne zupełnie od siebie różnych wad i zalet, niezależnie się broniące dzieła kultury o statusie kultowym. Bardziej przytłaczająca i odarta z fajerwerków część pierwsza ma, wydaje się, więcej zwolenników, niż jej określana mianem Terminator family friendly kontynuacja. A jednak jest coś niebywale ujmującego w sequelu, którego twórca rozjaśnił mroki ponurej dekadencji kilkoma promykami światła, niosącymi ze sobą myśl ciepłą, pozytywną i w żadnym wypadku banalną. Jest też coś pięknego w fakcie, że tak zdolny rzemieślnik otrzymał szansę, by w końcu zrealizować wszystkie swoje nieco ekstrawaganckie, acz niebywale widowiskowe (i poniekąd przełomowe) wizje, które - z braku zaufania, a co za tym idzie: funduszy – kilka lat wcześniej musiały pozostać zamknięte w smutnej sferze odległych, niespełnionych marzeń.