Moja przygoda z serią Terminator rozpoczęła się nieco przez przypadek. Pamiętam jak w latach 80. na wrocławskich podwórkach krążyła legenda o niesamowitym filmie, w którym Schwarzenegger walczy z potworem przypominającym palmę. Chodziło oczywiście o Predatora (dready łowcy wywoływały u dzieciaków takie bujne skojarzenia). Kilka tygodni zajęło mi proszenie rodziców o wypożyczenie kasety VHS z rzeczonym filmem. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, gdy zamiast dżungli i potworów, na ekranie telewizora pojawił się nagi facet w otoczeniu błyskawic. Idol młodych i starych - wielki Arnold był jednak na miejscu, więc oglądałem dalej. Szybko zapomniałem o kosmicznym łowcy, dając się wciągnąć w opowieść o polowaniu na Sarę Connor. Pierwsza część Terminatora była filmem zdecydowanie dla dorosłych, chyba nawet bardziej niż Predator. Schwarzenegger przerażał i fascynował. Robot z pierwowzoru nie posiadał jeszcze żadnych cech pozytywnego bohatera, a scena z „operacją” w łazience wprowadzała do opowieści elementy kina grozy. Po seansie Terminatora mogłem pochwalić się przed kolegami z podwórka czymś mocniejszym niż Predator. Tak zaczęła się wśród nas moda na mordercę z przyszłości (oczywiście w zabawach każdy chciał być tytułowym antagonistą). To był mój pierwszy flirt z kinem skierowanym do dorosłego widza. Drugą część widziałem dużo później, gdy moją świadomością rządzili goście w trykotach i hard rockowa muzyka. To właśnie zespół Guns’n’Roses przyciągnął mnie do tego kultowego obrazu. Część z was pamięta z pewnością hit You could be mine i teledysk, który MTV wałkowało do znudzenia. Utwór muzyczny był częścią wielkiej kampanii marketingowej mającej na celu wprowadzenie obrazu Jamesa Camerona na popkulturowy piedestał. Jak wiemy, udało się z nawiązką. Nie dość, że film był doskonale zrealizowany i napisany, to jeszcze jego wartość artystyczna w kategoriach kina akcji i science fiction wciąż jest niekwestionowana. To jeden z najlepszych współczesnych obrazów i basta. Sęk w tym, że prostota fabularna okazała się zarówno windą do sukcesu, jak i gwoździem do trumny marki Terminatora. Twórcy pracujący nad kolejnymi częściami serii kopiowali pomysły wypracowane w pierwszych odsłonach, czego doskonałym dowodem jest najnowszy film pod tytułem Terminator: Mroczne przeznaczenie. Koncepcja, która ze względu na prostotę działała na początku, w kolejnych częściach zaczęła trącić myszką i zjadać swój ogon. Mroczne przeznaczenie to wręcz bezwstydna kopia, na dodatek pozbawiona klimatu „dwójki”. Twórcy próbowali ratować format, rebootując serię i czyniąc z Mrocznego przeznaczenia kontynuację Dnia sądu. Efekt okazał się mizerny nie tylko ze względu na powielanie schematów. Lenistwo scenarzystów rzuca się w oczy praktycznie w każdej scenie. Aktorzy również nie dają rady, a żarty Arnolda Schwarzeneggera to raczej suchary niż lekki i naturalny humor. Twórcy najwyraźniej założyli, że marka obroni się sama i zagwarantuje producentom zadowalający wynik finansowy. Najpierw budujemy renomę, a potem odcinamy kupony – to stary jak świat model biznesowy. Duży Arnie i Elektronicky Mordulec powinni stanowić przecież gwarancję sukcesu finansowego. Niestety, prognozy nie sprawdziły się. Arnold Schwarzenegger nie poszedł w ślady Toma Hardy’ego, który uczynił ze słabiutkiego Venoma komercyjnego zwycięzcę. Linda Hamilton nie okazała się kolejną Jamie Lee Curtis, która mimo wieku imponowała charyzmą w reboocie Halloween. Młoda, dobrze zapowiadająca się obsada nie była w stanie nadać widzianej już przez nas kilkakrotnie historii nowego wyrazu.
fot. materiały prasowe
+37 więcej
Czemu twórcy wciąż powielają tę samą koncepcję, jeśli świat Terminatora jest tak olbrzymi i pełen możliwości fabularnych? Pewne kroki we właściwym kierunku uczynił Terminator: Ocalenie z 2009 roku. Film przenosił widzów do postapokaliptycznego świata przyszłości, gdzie John Connor i jego ekipa toczyli boje z robotami Skynetu. Forma znanej nam opowieści uległa więc całkowitej zmianie, choć większej filozofii w tym obrazie nie było. Ocalenie stanowiło zarówno powiew świeżości, jak i łabędzi śpiew serii, która mogła święcić popkulturowe triumfy. Zamiast kombinować z formułą, twórcy postawili na sprawdzony zestaw motywów. Dobry terminator, zły terminator, osoba, którą trzeba chronić, i Arnold Schwarzenegger przeradzający się z głównego bohatera w coś w rodzaju comic relief (wątek humorystyczny rozładowujący napięcie). O ile Bunt maszyn z 2003 roku widzowie przyjęli raczej ciepło ze względu na nostalgię, to Terminator Genisys (2015) dosłownie rozsierdził fanów. Zdecydowanie najsłabsza część serii przepełniona była humorem niskich lotów i rozwiązaniami fabularnymi, które nijak miały się do legendy Jamesa Camerona. John Connor jako mechaniczna bestia ścigająca głównych bohaterów to było już za dużo dla miłośników marki. Dobrze, że Mroczne przeznaczenie wyklucza tę odsłonę z serii. Gorzej, że nie uczy się na błędach, serwując nam wiele bliźniaczych motywów. Twórców zgubiła między innymi niezachwiana wiara w ekranową charyzmę i siłę przyciągania Arnolda Schwarzeneggera. Niestety, aktor nie jest artystą podchodzącym do portretowanej postaci w sposób kreatywny. Nie pociągnie filmu swoją kreacją. Odtworzy to, co mu napisano w profesjonalny sposób, a najlepiej, gdy jego postać nie mówi zbyt dużo. Posiada on oczywiście osobowość i wiele wspaniałych ról na koncie, jednak współczesny widz ma wśród ulubionych herosów kina już innych faworytów. Nie bez kozery Arnold Schwarzenegger wiedzie prym w kinie klasy B, a nie bryluje na pierwszym planie największych blockbusterów. Obsadzenie w roli Terminatora The Rocka, z pewnością przyniosłoby producentom większe zyski, ale czy uratowałoby obraz przed totalną klapą artystyczną? Powtarzalność i błędy realizacyjne ostatniej części to wielkie problemy Terminatora, ale gwoździem do trumny jest tu przeświadczenie zarówno widzów, jak i twórców, że znane i udane marki muszą trwać w nieskończoność. Ze świeczką szukać popkulturowych przebojów, które skończyły się na pierwszej części. Kolejne odsłony są oczekiwane przez widzów (mimo że często się do tego nie przyznają) i korzystne dla twórców. Sęk w tym, że w większości przypadków następne części zabijają markę. Jeśli coś działało wcześniej, czemu to zmieniać teraz – tym podobne rozumowanie skłania do mniejszej kreatywności. Wszyscy lubimy, gdy znajome twarze powtarzają kultowe role, co z kolei sprawia, że producenci rzadziej eksperymentują z obsadą. Wszystko to powoduje, że dzieło filmowe przemienia się w masowo produkowany i mało oryginalny twór, schlebiający gustom szerokiej widowni. Stąd biorą się właśnie potworki w stylu Terminator: Mroczne przeznaczenie.
fot. materiały promocyjne
Współczesny popkulturowy wyjadacz nie jest jednak głupi. Nowy Terminator został odrzucony przez widownię, jeszcze zanim pojawiły się negatywne recenzje dziennikarzy. Mimo że udany trailer zapowiadał wielkie emocje, publika nie dała nabrać się na zakusy producentów i nie zasmakowała w odgrzewanym po raz wtóry kotlecie. Czy to zamknie definitywnie temat Terminatora w kinie? Mało prawdopodobne, zwłaszcza że widzowie są bardzo łaskawi dla marek, które kochają. Czeka nas z pewnością dłuższa przerwa, ale możemy być pewni, że Elektronicky Mordulec powróci i to być może na życzenie samych fanów. Podobnie będzie pewnie z fatalnie ocenianym Predatorem z 2018 roku i kolejną częścią Obcego. Laleczka Chucky i Halloween udowodniły nam, że nawet po kilkudziesięciu latach można odgrzać (całkiem smacznego) kotleta. Dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł, żeby reaktywować E.T. – jeden z nielicznych kultowych popkulturowych obrazów, który wciąż ma tylko jedną część.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj