Za dzieciaka modelowym przykładem takiego aktora był dla mnie Arnold Schwarzenegger, z którym przewrotnie przygodę zacząłem od mocno zakurzonego już dzisiaj debiutu, Herkulesa w Nowym Jorku, by potem towarzyszył mi już przez całą karierę kinomana. I w sumie nieważne, czy akurat grał w srogich kultowcach kina akcji, przaśnych komedyjkach czy innych hollywoodzkich cudach – zawsze czekałem na nowy „film z Arnoldem”. I nawet, gdy reklamował swoim bicepsem jakieś pogrzebane pod gruzem paździerze, on sam trzymał poziom: bo i zawsze grał siebie, z niezbywalnym kanciastym uśmiechem (nic dziwnego, że to właśnie ten grymas stał się podstawą ikonicznej sceny z drugiego Terminatora). Był najpierw mieszkającym na ekranie kumplem, potem wujkiem, co to zawsze przywiezie z Ameryki fajny prezent i zdenerwuje rodziców swoim frywolnym podejściem do życia, a teraz jest dziadkiem, który trzyma klasę, ale gdzieś na boku zawsze opowie jakiś sprośny kawał. Miałem podobne podejście do Dolph Lundgren, który oczywiście straszył jako mechaniczny morderca w Rockym IV, ale wpadł w końcu w tryb poczciwego olbrzyma (Władcy wszechświata, Ostry poker w Małym Tokio, Punisher), Reb Brown (Yor, myśliwy z przyszłości) lub Mr. T.  Dzisiaj też jest paru takich gości, dla których oglądam czasami jakieś dzieła robione za paczkę fajek i to tylko dlatego, że to „film z XYZ”, a towarzyszące temu kampanie promocyjne (różnorakie wywiady, spotkania w wieczornych talk showach) są zdecydowanie bardziej angażujące od samych filmów. Mam tak na przykład z Jason Momoa – ten hawajski buldożer zdecydowanie zbyt często wpada na miny, ale nie da się na niego narzekać, bo zawsze zaklina ekran swoją osobą. Zresztą do dzisiaj z rozrzewnieniem wspominana jest jego niezbyt długa przygoda z Grą o Tron, gdzie stworzył postać barbarzyńskiego arystokraty totalnego. Czułem w facecie potencjał już wtedy, gdy jako suchoklates rzucał się do wody w Słonecznym patrolu, całkowicie kupiłem go w momencie walki na siekiery ze Slyem Stallonem w Kuli w łeb, a jego wersja Aquamana to jedyna rzecz, na którą czekam w nadchodzącej wielkimi krokami Lidze sprawiedliwości. Jednak najbardziej lubię go jako takiego trochę niedzisiejszego, ale prawie zawsze uśmiechniętego faceta – jest taki dokument do znalezienia na YouTube, Canvas of My Life, gdzie Khal Drogo w blasku słońca i w rytmie uwznioślonej muzyczki maluje deski, łazi po skałach i opowiada o tym, że zawsze chciał być ojcem. Sytuacja, która w innym wypadku wyglądałaby jak hipsterski cyrk, tutaj emanuje szczerością, a ja wierzę, że facet kocha wszystkie gwoździe scalające jego odludny leśny domek. Mam podobnie w przypadku Toma Hardy’ego (chociaż on zdecydowanie lepiej dobiera role), Dave’a Bautisty (ma potencjał), Vina Diesela, Joego Manganiello, czy (nadal) Raya Stevensona i Michaela Jai White’a. Wielcy goście, na pierwszy rzut oka wychowani w puszczy przez niedźwiedzie, ale gdy tylko się uśmiechną, to już wiesz, że piwo w ich towarzystwie smakuje lepiej, bo to spoko chłopy. Ale jest jeden tytan, który z bycia poczciwym olbrzymem uczynił sztukę – Dwayne Johnson. Chodzą słuchy, że niby nazywa się Dwayne Johnson, ale nikt o zdrowych zmysłach nie określa go innym mianem niż Skała. Moja popkulturowa przygoda z na poły samoańskim tirem zaczęła się jeszcze w poprzednim wieku, gdy po nocach polowało się na jankeskie sporty, a wrestling – obok „hej, hej, tu NBA” – był najbardziej intrygującą rozrywką. Niby sport, niby cyrk, niby teatr, niby komiks – coś jednak do tej karnawalizacji zapasów zawsze przyciągało, a najbardziej fikcyjne persony zawodników. Wtedy też napatoczyłem się na The Rocka, który pod koniec wieku był kluczowym performerem. Pamiętam, jak podczas pomilenijnego wakacyjnego wypadu nad morze katowaliśmy z kuzynem grę WWF SmackDown!, właśnie z nim na okładce.
obsada Szybkich i wściekłych 8/fot. Universal Pictures
Johnson był zresztą genetycznie uwarunkowany do bycia wrestlerem, gdyż wywodzi się z wielkiej samoańskiej rodziny Anoaʻi, gdzie praktycznie wszyscy w jakiś sposób są połączeni z tym sportem – jego dziadek Peter Maivia był bardzo znanym zawodnikiem (zagrał też małą rólkę w Żyje się tylko dwa razy, gdzie miał szansę zmierzyć się z Bondem), a babcia promotorką. Równie wesoło było z jego rodzicami, bo w żyłach samoańskiej matki Aty płynie arystokratyczna krew, a ojciec – znany powszechnie jako Rocky Johnson – był ważnym graczem na scenie wrestlingowej lat 70. i 80. (Dwayne złożył mu całkiem niezły hołd w jednej ze swoich pierwszych ról aktorskich, gdy zagrał ojca w jednym z odcinków Różowych lat siedemdziesiątych). The Rock osiągał sukcesy, dogłębnie rozumiał, na czym polega robienie scenicznego show i nic dziwnego, że aktorzenie na ringu połączone z okładaniem się krzesłami już mu nie wystarczało – chciał to robić przed kamerą dla jeszcze większej publiki. I wtedy spotkałem tego mojego trochę zapomnianego filmowego kumpla na wielkim ekranie. W Mumia powraca jeszcze go niezbyt rozpoznawałem przez paskudne CGI, a Król Skorpion gdzieś mi wtedy umknął, ale w końcu zachwyciła mnie jego rola w Witajcie w dżungli (2003 rok) – prosta przygodówka w duchu filmów o Indianie Jonesie, dzisiaj już zapomniana, nieszczególnie udana, ale The Rock (jeszcze dosyć pokraczny) absorbował sobą cały ekran. Wtedy już powinien zrozumieć w pełni, że właśnie tego typu filmy – bezpretensjonalne akcyjniaki, pełne humoru i fizycznych akrobacji – zostały dla niego stworzone. I właśnie tutaj nastąpiło bardzo symboliczne przekazanie pałeczki pierwszego bohatera kina pompy przez… samego Arniego. Austriacki kolos pojawił się w jednej ze scen dosłownie na sekundę i wychodząc z baru powiedział zaskoczonemu Johnsonowi: „Baw się dobrze” – tylko tyle i aż tyle. A The Rock wziął to sobie do serca i do dzisiaj bawi się na wielkich i małych ekranach w najlepsze, nawet jeśli poziom produkcji nie daje rady przegonić jego entuzjazmu. I tak sobie żyjemy z tym showmanem już któryś rok, a jego filmy i role kojarzą mi się ściśle z przyjaźnią. Ale nie jakąś taką wymyśloną, że niby ja i on, najlepsze psiapsióły – aż takich problemów jeszcze nie mam. Zawsze jednak jego dzieła kojarzą mi się z grupowym oglądaniem filmów na zasadzie „Hej, jest nowym film z The Rockiem”. Bartek, odpowiadający zresztą w naEKRANIE.pl za Wydanie Weekendowe, sprezentował mi kiedyś z jakiejś okazji Walking Tall – niby remake klasycznego akcyjniaka z lat 70., doprawiony trochę wstępem jak z Rambo, a wpada ostatecznie naprawdę niezła poważniejsza rola Johnsona, jeszcze tak naprawdę naturszczyka – no swój chłop, bez dwóch zdań. Z Bartkiem bawiliśmy się na seansie jak prosiaki. Znowu z Arturem dzielę wielką miłość do Faster, gdzie wrestler na samym początku wychodzi z paki, włazi do auta i przez cały film się nie zatrzymuje – mało gada, dużo robi, a sam film jest znakomitym metakomentarzem na temat konwencji akcyjniaków z lat 70., 80. i 90., gdzie każda z głównych postaci uosabia fascynacje innej epoki. Natomiast z Adrianem szumnie wybieramy się na premiery kolejnych filmów z serii The Fate of the Furious – które od czasu nadejścia The Rocka stały się kolosalnymi hitami.
obsada Słonecznego patrolu/źródło: facebook.com/DwayneJohnson/
I coś w tym naprawdę jest, że ten sympatyczny olbrzym zapewnia poczucie ekranowego bezpieczeństwa – facet na arenie WWF uczył się, jak być znakomitym wodzirejem, panem widowiska, ale poczciwego charakteru nie da się udawać. Szczególnie nie dzisiaj, gdy bryluje się w mediach społecznościowych – a Johnson jest prawdziwym magikiem Instagrama, Facebooka, Snapchata i innych cyfrowych form komunikacji. Ładuje zdjęcia z rodziną, filmy z siłowni, selfiki z planów filmowych i inne materiały, z których dałoby się złożyć bogate „making ofy” – jest dzisiaj królem nie tylko ze względu na samoańską krew w żyłach, ale i letnich blockbusterów. Nic dziwnego, że przypięto mu też łatkę „ratownika” dogorywających serii: wyciągnął z letargu wspomnianych już Szybkich…, napełnił energią drugą część G.I. Joe: Retaliation (jego scena walki ze Stevensonem to najlepszy element cyklu), sprawił, że dało się oglądać Journey 2: The Mysterious Island, a także zaliczył kapitalną rolę w Pain and Gain, gdzie Michael Bay udowodnił, że nadal potrafi kręcić coś poza kotłującymi się robotami. Nic dziwnego, że dogorywające filmowe uniwersum DC chce jak najszybciej zrobić film z Black Adamem – dosyć drugorzędnym złoczyńcą – bo The Rock jest czynnikiem regenerującym marki z efektywnością organizmu Wolverine’a. Zresztą sami zobaczcie – nowy Hercules, San Andreas, Agent i pół: to nie są dobre filmy, w żadnym wypadku, ale przez Johnsona da się je obejrzeć bez bólu. Ciągnie te pokraczne wizje za łeb i chociaż ani na chwilę nie wierzymy, że jest jakąś inną postacią poza The Rockiem, to i tak trzymamy kciuki. Jest takim superbohaterem wyrwany z kart komiksu – wygląda jak nadczłowiek, zachowuje się jak nadczłowiek (nie wiem, gdzie on znajduje czas na te wszystkie akcje charytatywne filmy i programy telewizyjne), ma nawet supermoce, bo mało jest ludzi mogących udźwignąć ciężarówkę. Zresztą, czy bez niego ktokolwiek chciałby iść na nową wersję Jumanji, odgrzewany po latach Słoneczny patrol (liczę na występ gościnny Momoy!) albo na film, gdzie dorosły facet gra Wróżkę-Zębuszkę? Bez dwóch zdań jest dzisiaj pewnym symbolem – przypomnieniem kina doby VHS, gdy Arnie na okładce zwiastował kolejne spotkanie z dobrym kumplem. Takim, który nawet w lipnych warunkach, podczas zacinającego deszczu czy w czasie biwakowania w zimnym lesie potrafił opowiadać ciekawe historie, pozwalające zapomnieć o otaczających nas problemach. I jakimś trafem to zawsze on w tych opowiastkach ratował damy z opresji, załatwiał niemożliwe sprawy, z uśmiechem na ustach wychodził cało z każdej sytuacji. I to lubię w tych moich poczciwych olbrzymach, że niby gołymi rękami mogą wycisnąć z człowieka życie w ułamku sekundy, ale tak naprawdę chcą nas tylko po przyjacielsku przytulić. Bo chociaż filmy, na które trafiają, nie zawsze są dobre, to możemy mieć pewność, że oni na planie na pewno bawili się znakomicie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj