Emocje po tegorocznych Oscarach jeszcze nie zdążyły opaść, a świat już obiegła wiadomość, że film, który zdobył statuetkę za najlepszy film nieanglojęzyczny, Na rauszu, tak bardzo zainteresował hollywoodzkich twórców, że w planach jest remake. Na dodatek z Leonardo DiCaprio w roli głównej. Zdania na ten temat są bardzo podzielone, ale jedno jest pewne: skromny duński reżyser Thomas Vinterberg triumfuje.
Dla kinomanów nazwisko
Vinterberga na pewno nie jest obce. Rozpoznawalność, szczególnie w Europie, przyniosła mu
Dogma 95. Był to manifest awangardowych młodych duńskich twórców filmowych (Thomas Vinterberg,
Lars von Trier, Kristian Levring oraz
Søren Kragh-Jacobsen) podpisany 13 marca 1995 roku, a ogłoszony 20 maca 1995 roku. Artyści wyznawali zgodnie zasadę: „Kino to człowiek wobec samego siebie, a nie tylko aktor przed kamerą”, która była naczelną myślą manifestu. Do najważniejszych zasad
Dogmy 95 należało „oczyszczenie” filmu dzięki rezygnacji z efektów specjalnych i innych dodatków odciągających uwagę widza. Sformułowane zostało 10 zasad służących do realizacji celu (m.in. brak scenografii czy dodatkowych dźwięków, rezygnacja ze statywów, filtrów i przyrządów optycznych, przeniesienie filmu na taśmę 35 mm, w formacie 4:3 oraz pominięcie nazwiska reżysera w napisach końcowych). Film spełniający wszystkie warunki otrzymywał specjalny certyfikat, który zazwyczaj twórcy wmontowywali na początku dzieła.
Dlaczego tyle o
Dogmie? Cóż, jest to znany i ważny ruch w kinie skandynawskim. Warto też podkreślić, że dzięki niemu rozgłos zdobył inny twórca, znany z kontrowersji, Lars Von Trier. Duńska Dogma była niejako odpowiednikiem francuskiej Nowej Fali, próbą młodych i ambitnych twórców, którzy chcieli przenieść do filmu coś nowego i swojego. Zresztą, pierwszym filmem z certyfikatem Dogmy 95 był właśnie film Vinterberga, nagrodzony w Cannes w 1998 roku,
Festen.
Thomas Vinterberg nigdy nie ukrywał, że interesuje go temat społeczności oraz funkcjonowania w niej. Odzwierciedlenie tego widać właściwie w każdym filmie reżysera. Jednak dla mnie najważniejsze w jego twórczości jest to, że emocje i sytuacje, które przedstawia, zostają ze mną bardzo długo. Siedzą we mnie i drążą wielką dziurę w brzuchu, zmuszając często do przemyśleń, które nie do końca są proste. Poruszenie i wstrząs – chyba właśnie tak najprościej to zdefiniować.
Wracając do
Festen, mamy tutaj społeczność – mogłoby się wydawać, że najbliższą i pełną zaufania – rodzinę. Całość kręci się wokół wielkiej fety związanej z 60. urodzinami głowy rodziny Helge. Już na samym początku Vinterberg zwodzi nas za nos. Po pierwszych scenach z braćmi: Christianem (Ulrich Thomsen) i Michaelem (Thomas Bo Larsen) wydaje się, że ten drugi z nich jest czarną owcą rodziny. Michaela nie ma na liście gości, nie pojawił się na pogrzebie siostry, traktuje swoją żonę w sposób, który może budzić wiele zastrzeżeń. Z kolei Christian jest odnoszącym sukcesy we Francji starszym bratem, spokojnym, ale wciąż bez żony, łagodzącym konflikty. Do tej mieszanki dochodzi jeszcze siostra Helene (Paprika Steen), której w hotelu przypada pokój, w którym popełniła samobójstwo druga siostra, bliźniaczka Christiana. Helene wprowadza atmosferę napięcia i niepokoju, kiedy przemierza pokój w poszukiwaniu wiadomości od zmarłej siostry, aż wreszcie znajduje liścik, który ukrywa przed wszystkimi… Trzeba zaznaczyć, że rodzina jest zamożna i świętowanie urodzin odbywa się w atmosferze luksusu. Sielanka kończy się w momencie, kiedy na jaw wychodzą niewygodne fakty. Christian przy wznoszeniu pierwszego toastu oznajmia, że razem ze zmarłą bliźniaczką byli przez wiele lat gwałceni przez ojca.
Festen jest filmem trudnym i niewygodnym. Idealnie obrazuje działanie społeczności, jaką jest w tym przypadku rodzina. Szokujące wyznanie zostaje szybko wyparte, a usilne próby Christiana, żeby przemówić rodzinie do rozsądku i przekonać ich do swoich racji, schodzą na manowce. Stopniowo, rodzina, która sprawiała wrażenie szczęśliwej, pełnej zaufania i bezpieczeństwa, ulega całkowitej destrukcji. Wypieranie niewygodnych i trudnych faktów, tuszowanie trudnych tematów oraz coraz bardziej desperackie próby przekonania reszty do swoich racji dają mocnego emocjonalnego kopniaka.
Festen, dzięki swojej surowości, którą nadała mu Dogma, ma dużo większy wydźwięk i dodaje realizmu. Wydawać by się mogło, że manifest powstał właśnie po to, aby taki film stworzyć.
Thomas Vinterberg, mimo mocnych doznań i lawiny zła oraz smutku, daje również nadzieję. Jednym z ważnych elementów obok tematu społeczności w jego dziełach jest po prostu miłość. Christian po oczyszczeniu się i wyznaniu bolesnych sekretów rodzinnych, które tak długo w sobie skrywał, odnajduje niejaki spokój i nadzieję na lepsze jutro. Decyduje się na jeszcze jeden krok i wyznaje swoje uczucia Pii (Trine Dyrholm). Z drugiej strony rodzina uległa całkowitej destrukcji i pewnych rzeczy nie będzie można już nigdy naprawić.
Dogmatyczne
Festen, dzięki nagrodzie w Cannes, przyniosło duńskiemu reżyserowi rozgłos. Jednak tworzenie filmów ściśle zamkniętych w ramach Dogmy 95 stało się dla Vinterberga zbyt ograniczające. Nic więc dziwnego, że jeden z czołowych twórców manifestu zaczął dalej eksperymentować z kinem i szukać swojego języka filmowego. W 2003 roku powstał film
Wszystko dla miłości z gwiazdorską obsadą (m.in.
Sean Penn czy
Joaquin Phoenix). Następnie w 2005 roku we współpracy z Larsem Von Trierem (tym razem kontrowersyjny reżyser pojawił się w roli scenarzysty) wyreżyserował film
Moja droga Wendy. Produkcje nie należały do szczególnie udanych (jednak
Moja droga Wendy ma w sobie jakiś nieodparty urok – może za sprawą młodych Dandysów, którzy trochę przywodzą na myśl młodych twórców Dogmy?), ale otworzyły reżyserowi kolejne furtki.
Aż nadszedł 2012 rok… Od razu muszę zaznaczyć, że film, który wyreżyserował tego roku Thomas Vinterberg, należy do jednego z moich ulubionych i właśnie od niego zaczęło się moje zainteresowanie jego twórczością. Mowa oczywiście o nagrodzonym w Cannes
Polowaniu (Nagroda Jury Ekumenicznego, Nagroda Specjalna „Vulcain de L’Artiste-Technicien” za niezwykłe zdjęcia oraz Złota Palma dla Najlepszego Aktora –
Mads Mikkelsen). Film zdobył również nominację do Oscara, BAFTY i Złotych Globów. Tematyka? Oczywiście społeczność i po raz kolejny wypieranie oraz psychologia tłumu.
Lucas (Mads Mikkelsen) pracuje w przedszkolu. Jedną z jego podopiecznych jest Klara (Annika Wedderkopp) – córka jego najlepszego przyjaciela Theo (Thomas Bo Larsen). Przez pełną napięć atmosferę w domu, Klara szuka spokoju i pocieszenia u Lucasa. Mężczyzna chętnie zajmuje się dziewczynką i sam stara się odciągnąć dziecko od kłótni rodziców. Klara bardzo szybko zaczyna pałać platonicznym uczuciem do swojego opiekuna i podrzuca mu serduszko do kurtki oraz spontanicznie, w trakcie zabawy, daje mu buziaka. Lucas od razu tłumaczy dziewczynce, że nie może zachowywać się w taki sposób. Dziecko, w poczuciu odtrącenia przez osobę, która była jej „bezpieczną przystanią”, oskarża Lucasa o molestowanie seksualne, nie zdając sobie tak naprawdę sprawy, co to jest i jakie te słowa mogą mieć konsekwencję. Społeczność szybko wydaje wyrok na Lucasa, nie dopuszczając go do żadnych wyjaśnień, piętnując go oraz odwracając się od niego. W jednej chwili mężczyzna traci pracę, przyjaciół oraz spokój, a co najważniejsze, spotyka się z prześladowaniem: zostaje pobity i wyrzucony ze sklepu, sprzedawcy nie pozwalają mu na zakupy, a w punkcie kulminacyjnym zostaje zabity jego pies. Na nic zdają się płacz i przekonania Klary, że to, co powiedziała, było nieprawdą. Psycholog dziecięcy uznaje to za wyparcie złych wspomnień i nawet sama dziewczynka nie ma jak naprawić swojego błędu.
Spotykamy się tutaj z zupełną odwrotnością sytuacji z
Festen. Tamtejsze wyparcie nie dawało wiary ofierze, z kolei tutaj człowiek oskarżony zostaje od razu przez społeczność osądzony i skazany. Tytułowe „polowanie” staje się przerażającym obrazem dręczenia mężczyzny niewinnego i z perspektywy widza możemy się tylko biernie przyglądać, jakie cierpienia musi znosić Lucas. Przyznam, że Polowanie zrobiło na mnie niesamowite wrażenie. Moja złość na społeczność czy małą Klarę rosła z minuty na minutę. Dotarło do mnie, jak szybko można zniszczyć komuś życie i jak ciężko się obronić, kiedy opina publiczna wyda już wyrok. Lucas stracił wszystko, jednak do końca się nie poddał i walczył. Zdecydowanie motorem napędowym w jego przypadku była miłość do syna Marcusa (Lasse Fogelstrøm). Kolejnym odwróceniem sytuacji z Festen jest zakończenie, które tym razem jednak trochę tę nadzieję odbiera…
Tematyka molestowania seksualnego dzieci wzbudza duże emocje. Nic więc dziwnego, że przedstawienie tego problemu z nieco innej perspektywy, czyli z kłamstwa, które spowodowane było głupotą, budzi dużo kontrowersji. Przerażeniem napawa myśl, że ta historia mogłaby się wydarzyć naprawdę i prawdopodobnie miałaby podobne skutki. Społeczność małego miasteczka bardzo mocno solidaryzuje się wobec domniemanego pedofila i sama wymierza sprawiedliwość. Brak tu dialogu, obie strony są na siebie głuche i nawet brak jakichkolwiek dowodów oraz deklaracje Klary, że to nie była prawda, niczego nie zmieniają. Osąd już zapadł, na wszystkie inne argumenty społeczność pozostała głucha.
Mówiąc o Polowaniu, nie można chociażby nie wspomnieć o Madsie Mikkelsenie, który w tej roli udowodnił jak fantastycznym jest aktorem. Wykreowany przez niego Lucas jest postacią, która szybko zyskuje sympatię, błyskawicznie można nabrać do niego empatii, a przede wszystkim nie godzimy się z jego losem. Lucas jest autentyczny, zdeterminowany, ale również ludzki – momentami się załamuje oraz niejednokrotnie popełnia błędy. Często mówi się, że Mikkelsen nie gra u nikogo tak dobrze jak u Vinterberga. Trudno się z tym nie zgodzić, biorąc pod uwagę
Na rauszu, w którym aktor zagrał zdecydowanie jedną z najlepszych ról w swoim życiu, ale do tego jeszcze wrócimy.
Temat społeczności powrócił w twórczości Thomasa Vinterberga już w kolejnym filmie
Z dala od zgiełku w 2015 roku, ale to
Komuna z 2016 roku „wzięła byka za rogi”. Nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem film opowiada o małżeństwie, które decyduje się stworzyć hipisowską komunę w wielkiej willi. Jak oczywiście łatwo się domyślić, biorąc pod uwagę dotychczasową twórczość Vinterberga, dość szybko dochodzi do konfliktu i początkowa sielanka zamienia się w przepełniony cierpieniem dramat. Anna (Trine Dyrholm) i Erik (Ulrich Thomsen) tworzą udane małżeństwo i to właśnie za żarliwymi namowami kobiety dochodzi do utworzenia tytułowej komuny. Erik początkowo nie może się odnaleźć w nowej sytuacji, próbuje wielokrotnie przyciągnąć uwagę Anny, która z kolei promienieje w towarzystwie. Wreszcie czas pełen alkoholu i wspólnej zabawy udziela się także Erikowi, ale coraz bardziej traci więź z Anną. Dość szybko ulega pokusie i nawiązuje romans ze swoją studentką Emmą (Helene Reingaard Neumann). Radosny okres kończy się w momencie, kiedy Erik postanawia, aby Emma wprowadziła się do komuny. Anna, początkowo świetnie sobie radzi, robiąc dobrą minę do złej gry, ale bardzo szybko ulega autodestrukcji i doprowadza się na skraj szaleństwa.
Po raz kolejny społeczność i zarysowany konflikt. Za każdym razem trudna tematyka, ale porównując
Komunę do
Festen czy Polowania, muszę przyznać, że czegoś tutaj brakuje. Zdecydowanie najlepiej wypada tutaj gra aktorska. Reżyser pracuje ze swoimi stałymi aktorami i jak najbardziej jest to widoczne. Trzeba oddać Vinterbegowi, że rewelacyjnie prowadzi swoich aktorów i niemal wydaje się, że wyciska z nich wszystkie soki. Każda z postaci wnosi coś innego i każda pozbawiona jest sztuczności.
Zanim przejdziemy do gwoździa programu, czyli oscarowego
Na rauszu, trzeba niestety wspomnieć o potknięciu duńskiego twórcy. W 2018 roku Vinterberg wyreżyserował film
Kursk. Produkcja belgijsko-francusko-luksemburska mogła się poszczycić głośnymi nazwiskami w obsadzie (Matthias Schoenaerts, Léa Seydoux czy Colin Firth). Wydawało się, że film ma wszystko to co jest potrzebne do osiągnięcia sukcesu: dobrą obsadę, wysoki budżet, świetnego reżysera oraz dobry scenariusz. Oczywiście podkreślam, że jest to moja subiektywna ocena, ale Vinterberg zdecydowanie się w takim kinie nie sprawdza.
Kursk przedstawia historię rosyjskiego atomowego okrętu podwodnego, który ulega wypadkowi. Historia została podzielona na dwie narracje: walka o życie marynarzy oraz walka społeczności z rządem rosyjskim, aby przyjąć pomoc zza granicy. Zdecydowanie ten drugi aspekt filmu wypada tutaj zdecydowanie ciekawiej i, o ironio, wzbudza dużo więcej emocji niż marynarze walczący o życie resztkami sił. Czy warto obejrzeć? Myślę, że tak, ale raczej jest to obraz, który nie zostanie zbyt długo w pamięci.
Jak to się stało, że historia czwórki nauczycieli, którzy postanawiają utrzymywać w sobie 0,5 promila alkoholu, przemówiła do tylu osób i zdobyła wiele nagród oraz uznanie krytyków? Cóż, prawdopodobnie dlatego, że alkohol jest tutaj tylko przykrywką, a tematy poruszane w
Na rauszu bazują na społeczności (a to niespodzianka!), celebracji życia oraz przemijaniu. Film naznaczony jest osobistą tragedią reżysera, o której również wspomniał w trakcie swojej mowy oscarowej. Vinterberg tworzył
Na rauszu dla swojej córki Idy. Nastolatka dopiero co skończyła szkołę i miała zagrać w filmie córkę głównego bohatera. Zaledwie cztery dni po rozpoczęciu zdjęć Ida zmarła tragicznie w wypadku samochodowym. Produkcja zawisła na włosku. Reżyser postanowił jednak, że projekt dokończy i zadedykuje go córce.
Czwórka przyjaciół: Martin (Mads Mikkelsen), Tommy (Thomas Bo Larsen), Nikolaj (Magnus Millang) oraz Peter (Lars Ranthe) postanawia podjąć się eksperymentu, w którym zamierzają badać tezę, że człowiek rodzi się ze zbyt małym procentem alkoholu we krwi, a żeby żyć lepiej i wydajniej, należy utrzymywać stały poziom 0,5 promila alkoholu. Doświadczenie ma pewne założenia – można pić tylko w godzinach pracy i wyklucza się weekendy. Mężczyźni, zadowoleni z efektów, dość szybko podnoszą stawkę coraz wyżej. Martin, który zmagał się z wypaleniem zawodowym oraz problemami w małżeństwie, zaczyna zyskiwać sobie sympatię uczniów, jego lekcje są dynamiczne i zaangażowane, a związek zaczyna kwitnąć. Tommy, samotny trener i nauczyciel wychowania fizycznego, wreszcie motywuje drużynę młodzików i prowadzi ich do zwycięstwa. Nikolaj, który zmaga się z problemami w domu (małe dzieci i wieczne kłótnie z żoną), odzyskuje chwilowy spokój i ukojenie. Peter, samotny nauczyciel muzyki, który marzy o dzieciach, wyprowadza chór szkolny na wyżyny i zyskuje przyjaciela w postaci ucznia.
Chyba nie trudno się domyślić, że ciągłe podwyższanie stawki doprowadzi wcześniej czy później do tragedii. Thomas Vinterberg jednak subtelnie żongluje uczuciami widzów.
Na rauszu początkowo bawi, a wybryki „dużych chłopców” wywołują salwy śmiechu. Alkoholowe przygody, wygłupy i komiczne sytuacje (sławne poszukiwania świeżego dorsza) oraz bohaterowie, którzy bardzo szybko przekonują do siebie wzbudzają pozytywne emocje. Uśmiechamy się pod nosem, czasami widzimy samych siebie (niech pierwszy rzuci kamieniem ten kto nigdy nie zaszalał trochę za bardzo), ale gdzieś cały czas podświadomie czujemy, że ta sielanka nie będzie trwać wiecznie.
Wielkim plusem
Na rauszu są niedopowiedzenia. Vinterberg nie raczy nas obrazami całkowitego zepsucia alkoholowego czy dramatycznymi scenami rodem z odwyków. Zmiana atmosfery pojawia się jak po cięciu nożem. Śmiejemy się z wygłupów bohaterów, a chwile później widzimy Martina leżącego nad ranem na ulicy, którego znajdują sąsiedzi oraz syn. Niedopowiedzenie jest tutaj dość znaczące, bo wcześniej widz był postawiony wobec narracji, w której Martinowi wszystko się układa, a ta wpadka wydaje się pierwszą. Bańka pęka przy rodzinnym stole, gdy jeden z synów zwraca się do niego: „to nie pierwszy raz jak za dużo wypiłeś, tato”.
Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem, że
Na rauszu jest manifestem męskiej wrażliwości i zdecydowanie się z tym zgadzam. Eksperyment z alkoholem wydarzył się w znaczącym momencie w życiu bohaterów. Jeden z nich właśnie skończył czterdziestkę, więc „półmetek” życia wszyscy mają już za sobą. Dość często pojawia się wtedy wiele pytań związanych z obecną sytuacją w życiu. Martin, Tommy, Peter i Nikolaj zmagają się z problemami, które w nich narastają, z poczuciem samotności, z coraz większym zamykaniem się w sobie. Zagubili gdzieś w sobie chęć do życia. Dodatkowo pracują w szkole, gdzie mają styczność z młodzieżą, która dopiero wchodzi w dorosłe życie. To zestawienie potęguje kontrast między tymi dwiema grupami. Mężczyźni odnajdują swój sposób na celebracje życia. Zaczynają od nowa. Alkoholowy eksperyment wiele im uświadomił i zachęcił do ciągłego próbowania. „Nie mamy przecież po sto lat”, mówi w pewnym momencie Martin i jest to idealne podsumowanie tematu.
Oczywiście grzechem byłoby pominięcie tematu finałowej sceny Na rauszu. Jestem pewna, że wiele osób, które nie widziały filmu, znają już tę choreografię. Mads Mikkelsen, za namową Vinterberga, po raz pierwszy pokazał swoje umiejętności taneczne (Mikkelsen ukończył szkołę taneczną i przed rozpoczęciem przygody z aktorstwemn pracował jako tancerz). Taniec wieńczący film, wśród maturzystów, jest perfekcyjnym ukoronowaniem celebracji życia. Nic tak nie wyzwala jak taniec oraz żadne słowa nie są w stanie oddać tylu emocji ile pokazuje ruch. Dwuznaczne zakończenie sam reżyser pozostawia do interpretacji widzom: czy Matin spada czy wzlatuje?
Nie będę zdradzać więcej szczegółów fabularnych, bo już niedługo oscarowe Na rauszu będzie można obejrzeć w kinach. Warto zobaczyć tę dawkę dobrego duńskiego kina, uśmiechnąć się i zanucić pod nosem „What a life” Scarlet Pleasure.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h